sobota, 26 marca 2011

Coś dla ducha, coś dla ciała.

W biegłym tygodniu jedna z moich Przyjaciółek stwierdziła, że już nie będzie dzwonić do mnie, bo wystarczy, że poczyta mój blog i już jest na bieżąco :) Hm. Druga z kolei już nawet nie uprzedzała, tylko zadzwoniła wczoraj i zapytała: "no i jak poszło szkolenie?". W pierwszej chwili odpowiedziałam pytaniem: "skąd wiesz?" ale zanim wybrzmiało uświadomiłam sobie, że też musi być na bieżąco dzięki sieci :) rzeczywiście tak jest.

Zatem informacja dla tych Przyjaciółek, które jeszcze nie zadzwoniły ( ;) ) - szkolenie wyszło bardzo dobrze :) Co prawda moja kondycja jeszcze nie jest tak jak drzewiej bywało, i pod koniec miałam poczucie, że jadę na tzw. rezerwie, błogosławiąc w myślach, że jest ze mną J. bo mogłam nie podołać do końca. Poza tym, że czułam nagły spadek sił witalnych, to jeszcze zaczęła zawodzić mnie fonia. Ostatecznie przebrnęłyśmy dzielnie do końca. Uczestnicy byli zadowoleni - a przynajmniej takie wrażenie sprawiali. Na koniec dostałyśmy oklaski i dyplomy podziękowania za wsparcie merytoryczne w organizacji konferencji.

Praca ze studentami to jest to, co tygrysy baaardzo lubią. Młodzież była ciekawa tego co mówimy, zaangażowana, podążała z nami przez temat, choć część - poprzez narzucony zakres - musiała być mocno teoretyczna. Dwoiłyśmy się i troiłyśmy, żeby nie czuli się jak na wykładzie i mam wrażenie, że w dużej części nam wyszło.  Jedynie fakt, że musiałyśmy dostosować się do szczegółowej agendy i otrzymany szkielet obudować treścią co kojarzyło mi się z przerabianiem sukienki z komunii na suknię ślubną nieco studził nasz entuzjazm i nie pozwalał na pełną satysfakcję. Dzień był ciężki bo zaczął się grubo przed brzaskiem a skończył tuż przed zakończenie doby. Ale było warto!!! Myślę, że to nie był ostatni raz, na co wstępnie umówiłyśmy się z organizatorami.
Piątek zaś upłynął mi nie mniej pracowicie, lecz zupełnie inne partie mięśni zaangażowałam do roboty. Jak widać to wokół, tak samo u nas w ogrodzie po zimie zostało sporo do uprzątnięcia. Po śniadaniu, ogarnięciu domu wyszłam do ogrodu. Dopiero głód i lekki chłodek zagonił mnie z powrotem pod dach. Okazało się, że za godzinę zjadą z miasta Domownicy. Oczywiście w ogrodzie nie widać jeszcze spektakularnych efektów mojej całodziennej pracy, dzisiaj pewnie niczego już nie dłubnę, bo na świecie znów biało, a ja czuję każdą kosteczkę i każdy mięsień (nawet w tych miejscach, gdzie nie wiedziałam, że je mam).
Z. zawiózł Córcię na korki z matmy (za tydzień z okładem egzaminy do gimnazjum), potem jadą na zawody pływackie (K. będzie wreszcie mogła płynąć swoim ulubionym stylem, więc liczy na medal), a ja przeliczam wymiary kurnika. Z. w drodze powrotnej ma kupić płyty wiórowe i styropian do ocieplenia kurzej willi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz