poniedziałek, 28 marca 2011

Jak się kończy nierówna walka z gabarytami...

Wczoraj udało mi się przeziębić! Niestety - choć mam już swoje lata - zwiodło mnie słońce a poza tym działałam w emocjach.
Od początku.
Po powrocie z korków, pojechałyśmy z Córką do sklepu budowlanego po resztę materiałów potrzebnych na kurnik. Dzisiejszy serwis w marketach budowlanych jest naprawdę na poziomie, więc potrzebne mi płyty zostały przycięte na wymiar jeszcze w sklepie (z wyjątkiem skosów, a w kilku płytach będę je musiała - za przeproszeniem - dorżnąć samodzielnie). I wszystko mogło się pięknie udać, gdyby nie lekuchny brak wyobraźni z mojej strony.
Okazało się, że płyta o wymiarach 210cm na 110cm nie ma szans wejść do wnętrza samochodu. I nie chodzi tutaj o niewystarczającą determinację, ale o czystą matematykę w połączeniu z fizyką: samochód z gumy nie jest a z tworzyw zdecydowanie mniej elastycznych, natomiast wymiary zastane nie podlegają negocjacjom. Pozostał więc bagażnik dachowy.
Primo: nie lubię wozić czegokolwiek na dachu, bo mam wrażenie, że w najlepszym razie zgubię ładunek, w najgorszym wniosę się do lotu, bo wiatr, bo pęd powietrza, bo powierzchnia, bo samolot, skrzydła itd. itp. Secundo (czy jak niektórzy mawiają "po drugie primo" ;) ) zawsze mam ogromny stres związany z przytroczeniem ładunku (patrz obawy punkt pierwszy).
Patrzyłam jeszcze tkliwie na swój ładunek na wózku sklepowym, gdy zza pleców usłyszałam miły męski głos: "najpierw mniejsza". Zupełnie naturalnie zareagowałam na ten tekst, odwracając głowę do nadawcy: "tak pan myśli?" - zupełnie jakbyśmy razem od pewnego czasu zastanawiali się nad załadowaniem gabarytów. "Tak, zdecydowanie, najpierw mniejsza" - powtórzył starszy pan. "Pomóc pani?" - zaproponował. Propozycję przyjęłam z wdzięcznością i ochoczo choć pełna troski odpowiedziałam pytaniem: "a może pan dźwigać?" W tym momencie zrobiło mi się strasznie głupio, bo sądzę, że żadnemu mężczyźnie, nawet stuletniemu - jeśli sam oferuje pomoc - nie wolno tak powiedzieć! Pan jednak spojrzał na mnie z lekkim politowaniem. Uznał pewnie wspaniałomyślnie, że kobieta stojąca przed przerastającym ją mentalnie zadaniem, zupełnie nie wie co mówi. Chwała Bogu, że nie brnęłam dalej, nie przepraszałam, tylko złapałam płytę z drugiej strony i położyliśmy ją na dachu. Potem drugą - i ładunek był gotowy do przytroczenia. Zjawiła się żona Dobroczyńcy, powiedziałam rezolutnie, że wykorzystałam jej męża, zaśmiałam się perliście i zrobiłam głupią minę. Żona Dobroczyńcy okazała się bardzo miła, powiedziała, że mogę Jej Męża sobie wykorzystywać. Ja natomiast - utwierdzając siebie ostatecznie, że jestem debilką - odparłam, że sama nie miałabym śmiałości, ale pomoc zaofiarował z własnej woli Dobroczyńca.
Ostatecznie z płytami na dachu i naręczem sznurków i pasów do zamocowania ładunku zostałam całkiem sama. Ciśnienie mi skoczyło. Zaczęłam motać węzły, Córka dzielnie mi pomagała, słońce świeciło a mnie... zrobiło się gorąco!! Co robi inteligentna kobieta, gdy świeci słońce, jest dwa stopnie na plusie, cholernie wieje, a każdy element garderoby utrudniający swobodne ruchy okazuje się zbędny? Po prostu się rozbiera do bluzeczki!! Ładunek został przymocowany dobrze, poza zakupionymi materiałami na kurnik, do domu przywiozłam katar. I dobrze mi tak! Trzeba było myśleć. Ale jak widać wczoraj myślenie wychodziło mi najgorzej ;)

niedziela, 27 marca 2011

WOW

Właśnie przywiozłam Zachwilęgimnazjalistkę na korki. Ponieważ zabezpieczyłam się na najbliższe dwie godziny w dwie książki i notka, więc zakładałam, że spędzę ten czas w samochodzie. Ale stanęłam przed uroczą kawiarenką i już przed wejściem czułam, że za drzwiami będzie jeszcze fajniej. WOW. Kafejka nosi nazwę "Filtry" jest prowadzona przez dwójkę młodych uroczych ludzi. Dziewczyna jak fryga krząta się za kontuarem pomiędzy wypadami na fajkę (a pali na akord ;) ) a chłopak porozumiewa się głównie w language więc mam za darmo konwersacje. Do tego jest... wifi!!!!!!! Polecam gorąco. Piję ABSOLUTNIE PROFESJONALNIE PRZYRZĄDZANĄ LATTE z wzorkiem na kożuszku!!!!!!!


Czuję się jak w Londynie. Naprawdę musicie tu zajrzeć przy okazji!
To był impuls, żeby o tym wspomnieć na moim blogu. Teraz oddam się przyjemności kawowej i popracuję nad nowym szkoleniem.

sobota, 26 marca 2011

Coś dla ducha, coś dla ciała.

W biegłym tygodniu jedna z moich Przyjaciółek stwierdziła, że już nie będzie dzwonić do mnie, bo wystarczy, że poczyta mój blog i już jest na bieżąco :) Hm. Druga z kolei już nawet nie uprzedzała, tylko zadzwoniła wczoraj i zapytała: "no i jak poszło szkolenie?". W pierwszej chwili odpowiedziałam pytaniem: "skąd wiesz?" ale zanim wybrzmiało uświadomiłam sobie, że też musi być na bieżąco dzięki sieci :) rzeczywiście tak jest.

Zatem informacja dla tych Przyjaciółek, które jeszcze nie zadzwoniły ( ;) ) - szkolenie wyszło bardzo dobrze :) Co prawda moja kondycja jeszcze nie jest tak jak drzewiej bywało, i pod koniec miałam poczucie, że jadę na tzw. rezerwie, błogosławiąc w myślach, że jest ze mną J. bo mogłam nie podołać do końca. Poza tym, że czułam nagły spadek sił witalnych, to jeszcze zaczęła zawodzić mnie fonia. Ostatecznie przebrnęłyśmy dzielnie do końca. Uczestnicy byli zadowoleni - a przynajmniej takie wrażenie sprawiali. Na koniec dostałyśmy oklaski i dyplomy podziękowania za wsparcie merytoryczne w organizacji konferencji.

Praca ze studentami to jest to, co tygrysy baaardzo lubią. Młodzież była ciekawa tego co mówimy, zaangażowana, podążała z nami przez temat, choć część - poprzez narzucony zakres - musiała być mocno teoretyczna. Dwoiłyśmy się i troiłyśmy, żeby nie czuli się jak na wykładzie i mam wrażenie, że w dużej części nam wyszło.  Jedynie fakt, że musiałyśmy dostosować się do szczegółowej agendy i otrzymany szkielet obudować treścią co kojarzyło mi się z przerabianiem sukienki z komunii na suknię ślubną nieco studził nasz entuzjazm i nie pozwalał na pełną satysfakcję. Dzień był ciężki bo zaczął się grubo przed brzaskiem a skończył tuż przed zakończenie doby. Ale było warto!!! Myślę, że to nie był ostatni raz, na co wstępnie umówiłyśmy się z organizatorami.
Piątek zaś upłynął mi nie mniej pracowicie, lecz zupełnie inne partie mięśni zaangażowałam do roboty. Jak widać to wokół, tak samo u nas w ogrodzie po zimie zostało sporo do uprzątnięcia. Po śniadaniu, ogarnięciu domu wyszłam do ogrodu. Dopiero głód i lekki chłodek zagonił mnie z powrotem pod dach. Okazało się, że za godzinę zjadą z miasta Domownicy. Oczywiście w ogrodzie nie widać jeszcze spektakularnych efektów mojej całodziennej pracy, dzisiaj pewnie niczego już nie dłubnę, bo na świecie znów biało, a ja czuję każdą kosteczkę i każdy mięsień (nawet w tych miejscach, gdzie nie wiedziałam, że je mam).
Z. zawiózł Córcię na korki z matmy (za tydzień z okładem egzaminy do gimnazjum), potem jadą na zawody pływackie (K. będzie wreszcie mogła płynąć swoim ulubionym stylem, więc liczy na medal), a ja przeliczam wymiary kurnika. Z. w drodze powrotnej ma kupić płyty wiórowe i styropian do ocieplenia kurzej willi.

czwartek, 24 marca 2011

Soczewka

Dotarłyśmy na miejsce grubo przed czasem. Droga okazała się dość prosta, prawie niezatłoczona. Miejsce urocze, choć... wieje :( a wiadomo, że tego nie cierpię. Jednak nastroje mamy dobre i nawet wiatr, który próbował nas zniechęcić do spaceru, nie zepsuł nam humorów.


Zrobiłyśmy pieszy rekonesans. Miejsce jest się UROCZE. Jest wszystko czego do szczęścia trzeba, las, jezioro i... wifi :)
 Skoro strona organizacyjna jest dopięta na ostatni guzik, certyfikaty już podpisałyśmy a uczestnicy zakwaterowują się i do obiadu pozostała jeszcze grubo ponad godzina, więc mogłyśmy zaszyć się w kąciku i poserfować w sieci :)
Niestety nie wzięłam ze sobą aparatu Szkoda, bo plenerów do fotograficznego udokumentowania bez liku.
Tymczasem J. przywołała mnie do porządku. Zamykam komputer i przygotowujemy się do szkolenia.

środa, 23 marca 2011

W blokach startowych

Wszystko już gotowe. Jutro z J. jedziemy na konferencję. Uwielbiam studenckie audytorium a osoby skupione wokół AIESEC to szczególnie aktywne istoty. W czasie ustalania agendy okazało się, że nasze szkolenie będzie inaugurowało konferencję :O TO potęguje stres. W końcu nasze wystąpienie może wpłynąć na nastrój w jakim Uczestnicy wejdą w czterodniowy konferencyjny maraton. Nic to! Bierzemy byka za rogi. Wszystko - mimo okoliczności zaburzających rytm - udało się przygotować na czas. Dzisiaj rano miały zostać wydrukowane materiały a jutro wszystko okaże się w praniu. Dzisiaj wieczorem będziemy jeszcze zastanawiać się nad case'ami, nad ćwiczeniami i innymi formami, którymi będziemy starały się urozmaicić przekaz. Będzie to sporym wyzwaniem, bowiem tematy jakie dostałyśmy do zaprezentowania są tak obszerne, że każdy z nich z osobna wystarczyłby na dwudniowe szkolenie.
W plan przygotowań wpisałam jeszcze przygotowanie dla J. wizytówek. Do tej pory ich nie zrobiła, a konferencja to miejsce, gdzie nie tylko dobrze je mieć, lecz wręcz mieć je trzeba. W poniedziałek przygotowałam wspólnie z Z. projekt i wysłałam do drukarni. Okazało się, że materiał jest złej jakości i wizytówki wyjdą nieciekawie. Musiałam zaakceptować druk. Wczoraj nie byłam w Warszawie, zdalnie metodą kolejnych przybliżeń, doszłam do wniosku, że bez osobistego udziału nic z tego nie wyjdzie. Dzisiaj rano - zaraz po angielskim - pojechałam do drukarni. To co ukazało się moim oczom to był koszmar! Grafika wyszła makabrycznie, kolory z innej bajki. Osoby pracujące w drukarni okazały się i pomocne i inicjatywne i otwarte. Po godzinie projektowania na nowo - wizytówki zostały zaakceptowane. Po odbiorze pojechałam do J. Warto było przejść tę wizytówką ścieżkę zdrowia, żeby zobaczyć iskierki w oczach J. Była zachwycona! Przyznała, że już nie śmiała o nie dopytywać, bo była przekonana, że nie uda się ich przygotować na czwartek. Mnie się nie uda? Po cichutku jednak liczyła na to, że tak łatwo nie odpuszczam :)
Teraz mam chwilę wytchnienia. Przeglądam pocztę, piszę posta, zjadłam obiadek w ostatnio oswojonym przeze mnie miejscu, mam trochę czasu dla siebie. Jeszcze dwie godzinki i pojadę przerzucić Chłopców na angielski, a potem metrem w umówione miejsce i do J.

niedziela, 20 marca 2011

Efekt drugiego dnia bez procentów

Wczoraj urodziny J. Świetna impreza. Co prawda nie wszyscy bawili się równie dobrze, ale pewnie na każdej imprezie można znaleźć etatowego obserwatora. Jak go najlepiej określić?... Człowiek-Ściana, Człowiek-Sfinks, albo po prostu wyzuty z emocji Organizm, wpatrujący się badawczo w aktualnie wybraną osobę (niekoniecznie tę, która jest akurat przy głosie). Bezgłośnie, bezmimicznie. Organizm widziałam po raz pierwszy. I być może tak zostanie?... Dawno nie widziałam kogoś, kto tak dzielnie unikałby zaangażowania w jakąkolwiek rozmowę. Kogoś, kto tak konsekwentnie utrzymywałby na swym obliczu niezmącony wyraz bezgranicznej dezaprobaty, gdy wybuchaliśmy salwami śmiechu po coraz to bardziej durnych i niekiedy - trzeba to przyznać z pokorą - koszarowych dowcipach, opowiadanych chwilami już na wyścigi. Ale noc ma swoje prawa. A noc, w której bawi się towarzystwo znające od lat, gdzie ręka wyciągnięta przed siebie w dowolnym kierunku napotyka procent albo jakiś rozkoszny kąsek (J. wzniosła się na szczyty kulinarnego rzemiosła) musi wyglądać tak, jak ostatnia.

Co prawda ja pozostałam przez cały wieczór i noc konsekwentnie przy ustawicznie uzupełnianej szklaneczce czystej. Czystej wody - bo jak wiadomo: wiariackie proszki nie lubią się z procentami :( - z lodem (a jakże!), cytryną i nie wiedzieć czemu gałązką pietruszki (a przecież jeszcze noc była młoda jak pojawiła się rzeczona pietruszka...). Ta pietruszka zresztą była całkiem dobrym identyfikatorem mojej szklanki. Wiele mówiący kolor mojego "drinka" zwalniał mnie z tłumaczenia kolejnej osobie, że wariaci piją wodę. Jak zwierzęta ;)
Z., mimo wcześniejszych planów, pozostał ze mną. Śpimy (spaliśmy, ja teraz siedzę i piszę, zresztą i tak nie mogłam spać, Z. chrapie aż tu słychać, znaczy dobrze mu) w pokoju moje Ukochanej Chrześnicy. Sen przyszedł na krótko, a potem zadzwonił budzik! O 6.30!! A położyliśmy ok. 4.00!!! Wybita zostałam ze snu (niech no ja dorwę moją ukochaną Córkę Chrzestną). Jeszcze próbowałam zawalczyć o drzemkę. Ale okazało się, że budzik też tylko drzemał :( wrrrr. J. ulitowała się za trzecim podejściem, spacyfikowała budzik (chyba się starzeję, skoro przerosła mnie technika budzika :( ech) a ja już nie zmrużyłam oka.
A dzisiaj? Dzisiaj mam MEGA mam kaca! I to do tego bez procentów! Ależ jestem praktyczna! Choć z drugiej strony to takie niesprawiedliwe :( Kac jak po dwóch winach. A wszystko gratis!
Z drugiej strony... być może moje poranne dolegliwości mają jakiś związek z pysznymi skądinąd... grzybkami, które J. zaserwowała około północy?! Jadłam z pewną obawą (tak mam jak sama nie zbieram) i być może nastroiłam się na ten stan, w którym jestem obecnie. Siedzę w dużym pokoju, jestem zawinięta w kołdrę bo telepie mnie konkretnie, piję gorzką, mocną herbatę i z uśmiechem - mimo wszystko - wspominam wczorajsze imprezowanie.
Cóż J. i Z. śpią smacznie (choć osobno ;) ), Nikita - kot J. - wylazł wreszcie z szafy i spojrzał na mnie wymownie: jeszcze tu jesteś? Biorę się zatem za dokończenie materiałów szkoleniowych. Mam nadzieję, że w końcu mi przejdzie telepka.

sobota, 19 marca 2011

Zaprosiłam wiosnę do domu

Wczoraj cały dzień siedziałam i pracowałam nad szkoleniem, które z J. mamy przeprowadzić w przyszłym tygodniu. O ile robota wspaniała - uwielbiam prowadzić szkolenia, przygotowywać się do nich - o tyle tempo ponadstandardowe. Zadzwoniła bowiem do mnie Klientka Coachingowa i mówi: "ratuuuj!". Okazało się, że konferencja, którą współorganizuje jest w przyszłym tygodniu, a firma, która podjęła się przeprowadzić szkolenie zmieniła zdanie w ostatnim momencie. Lubię wyzwania, choć zanim powiedziałam: "jasne możesz na mnie liczyć", trochę mnie zatkało, bo nie wiedziałam czy mam wystarczającą świadomość na co się porywam.

Przesiedziałam więc wczoraj niemal cały dzień przed komputerem i opracowałam jeden z trzech bloków, dzisiaj machnę drugi, trzeci dokończymy z J. jutro. Nie wiem co prawda w jakim będziemy stanie, bo dzisiaj J. ma urodziny na 25 osób, ale zostanę u niej na noc i od rana w niedzielę weźmiemy się za robotę.
Ale co do wiosny.
Wczoraj tak mnie zmordowało siedzenie, że postanowiłam wyjść do ogrodu, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, skontrolować stan wody, sprawdzić, czy został jeszcze lód (został!) i zobaczyłam nieśmiało nabrzmiałe (czy można nieśmiało nabrzmieć?!) pączki na drzewie. Dokonałam barbarzyńskiej dewastacji okolicznych "chabazi" i przyniosłam do domu zapowiedź wiosny. Zdjęcie co prawda nie oddaje w pełni atmosfery, która zagościła w jadalni, lecz spróbuję chociaż tak.

piątek, 18 marca 2011

Anioł wreszcie odpoczywa

Chyba już przestaje powoli wiać. Nie wiadomo jaką pogodę ten wiatr przygna. Jest buro, nie ma słońca, ptaki też trochę ucichły.
   Dzisiaj trudny dzień. Teraz powinnam być na pogrzebie Szczególnej Osoby.
Zostałam jednak z moimi Chłopcami w domu. Jeden jeszcze nie wydobrzał, drugi jest niewyraźny a ja jeszcze za słaba psychicznie, żeby uczestniczyć w tej Uroczystości.
Lecz przynajmniej w ten sposób - dzieląc się wspomnieniami na swoim blogu - chcę uczcić Jej pamięć. TO bardzo szczególna dla mnie Osoba. To również szczególna osoba dla wielu innych. Poznałam Ją mając jakiś miesiąc - jak sądzę. Moja Mama udała się ze mną w becie do przychodni rejonowej, celem zaszczepienia latorośli. Przeciwko gruźlicy. Nie pamiętam oczywiście tego faktu, choć podobno zastrzyk został zrobiony niezwykle delikatnie i w przeciwieństwie do wielu innych, znanych mi osób, które na ramieniu noszą ładniejszą lub mniej ładną bliznę w kształcie słońca ja mam maleńką kropeczkę. Była bowiem wówczas w tej przychodni osoba, Pielęgniarka, która słynęła z niespotykanej subtelności i fachowości. To była moja Ciocia. Ale wówczas jeszcze Ciocią nie była. Obie panie, Mama i Pielęgniarka rozpoczęły miłą rozmowę, zwłaszcza, że fachowo ukłuta nie darłam się w niebogłosy. Mogły porozmawiać. Okazało się, że nazwisko, które nosiła moja Mama po mężu, było tym samym, które z kolei nosiła w panieństwie teściowa Pielęgniarki. Od słowa do słowa, ustaliły, że musi dojść do spotkania na prywatnym gruncie. Tak też się stało. Obie rodziny spotkały się i tak już zostało do dziś. Rzeczywiście wiele wskazuje na to, że nasze rodziny pochodzą z tego samego pnia. Tak też przez większość mojego życia miałam "zakontraktowane" niemal bezbolesne zastrzyki.
   Wychowywałam się z córkami Cioci i Wujka, z którymi mamy kontakt do dziś. Kiedyś różnica wielu sięgająca niemal dekady była duża. Dziś już nie. Ja natomiast miałam idealne warunki, bowiem jako - podobno urocze dziecko (szkoda, że mi to nie zostało do dziś) - stanowiłam niemal żywą lalkę dla moich Kuzynek. Uwielbiałam u nich nocować. Zdarzało się tak nie raz. Gdy kolacja i Polaków rozmowy przeciągnęły się w noc, Rodzice wracali do domu a ja zostawałam i spałam z Dziewczynami w ich pokoju. Rano było śniadanie, cudowny poranny rozgardiasz, którego jako jedynaczka tak bardzo im zazdrościłam. Wujek - mój ukochany wujek, którego zabrakło już wiele lat temu - to Temat na inne wspomnienia. Dzisiejszych Bohaterką jest Ciocia.
    To był Człowiek. Człowiek otoczony ludzkim cierpieniem i ludzką wdzięcznością zarazem. Nie znam nikogo, kto z takim oddaniem i pasją uprawiałby swój zawód. Czy siedzieliśmy przy imieninowym, świątecznym czy inaczej uroczystym stole, czy po prostu trwało spontaniczne spotkanie naszych rodzin (których było najwięcej), w pewnym momencie Ciocia bezszelestnie wstawała, brała swoją pielęgniarską torbę i szła na obchód kilku kwartałów. Miała stale pod swoją opieką dziesiątki cukrzyków, chorujących, którym trzeba było podać w odpowiednim czasie zastrzyk, zagrypionych, którym stawiała po mistrzowsku bańki. Ciocia - przez wielu z nich - zwana Aniołem, chyba rzeczywiście nim była. Całym swoim życiem świadczyła, że jest Osobą Wyjątkową. Nie rozumiem jednak - choć z pokorą akceptuję - że Ktoś, kto tyle dobrego dał Światu umierał w takich męczarniach. Ciocia trzy lata temu zaniepokojona zmianą w piersi udała się do swojego lekarza. Ten stwierdził, że nic złego się nie dzieje. Pomylił się. Gdy trafiła do innego specjalisty - diagnoza była jednoznaczna. Rak piersi. Operacja. Kontrolna wizyta u lekarza, który postawił właściwą diagnozę nie doszła do skutku. Lekarz bowiem w ciągu miesiąca, gdy Ciocia stawała się Amazonką umarł... na raka. Niestety diagnoza była spóźniona. Choroba rozwinęła się błyskawicznie, zaatakowała kości. Ciocia, która zawsze biegała od pacjenta do pacjenta "jak z motorkiem", nie mogła chodzić. Umierała przez ostatnie 6 miesięcy w coraz większych cierpieniach. Odeszła, wcześniej prosząc nas wszystkich u wybłaganie u Stwórcy szybkiego odejścia. Teraz znowu jest z Wujkiem.
Wreszcie są razem, bez bólu, bez trosk, znowu czekają z otartymi sercami na gości i nigdy nie zamykanym na klucz domem. Zawsze bowiem gdy wdrapywaliśmy się na trzecie piętro do ich domu drzwi otwierały się za lekkim dotknięciem klamki. A gdy po pożegnaniu schodziliśmy po schodach, zawsze Ciocia z Wujkiem machali do nas, odprowadzając wzrokiem i żartami do drzwi wejściowych na parterze. Pozostały mi wspaniałe wspomnienia. Ciężko bez nich. Ale wiem, że czekają TAM. Anioły też muszą kiedyś odpocząć. Zwłaszcza tak zapracowane Anioły.

środa, 16 marca 2011

Nie lubię wiatru :(

Jest niewiele rzeczy, których naprawdę nie trawię, jedną z nich jest wiatr. I nie mówię tu o uroczym zefirku, który jest błogosławieństwem w czasie upału, mówię o silnych porywach, urywających łeb, miotających i tak już zimą wymęczone drzewa i przeganiających przeróżny śmieć to tu to tam. Moje zwierzaki też niekontente. Koty siedzą w ogrodzie i na werandzie, pozwijane w kulki. Dlaczego nie wchodzą do swojego ogrzewanego domku?  (zadbaliśmy bowiem o komfort naszych podopiecznych i Pies w swojej a Koty w swojej budzie mają zainstalowane ogrzewanie) - pojęcia nie mam.
Pies co prawda ma dzisiaj SPA, bowiem został wykąpany przez Piszącą, a teraz wygrzewa się u jej stóp, w domu a nie na werandzie :)
Niechybnie okupię to atakiem astmy, ale niech zwierzak ma i godnie przywita wiosnę. Do dziś bowiem czuć go było na dwa dni przed jego przyjściem. Teraz leży na białym dywanie a ja piszę i cieszę się jak dziecko miejscem, które sobie zaaranżowałam do pracy. 
Kupiłam bowiem białe biureczko (Ani z Zielonego Wzgórza jak stwierdziła Córka), w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Teraz mam naprawdę tylko SWOJE miejsce. Akcent na "swoje" zrozumie każdy, kto ma dom pełen narodu i musi polować na spokojne miejsce z płaską powierzchnią wolną do talerzyków, kubeczków, klocków i książek porzuconych przez Domowników.

Od rana jest słonecznie, ale to podpucha natury. O 9.30 przyjechał - umówiony wcześniej - geodeta. SPRAWA GRUNTOWA z naszymi sąsiadami trwa. Kiedyś, najchętniej jak już wszystko się wyjaśni, opiszę ją, bo sprawa jest rzeczywiście kuriozalna. Zwiedziona zatem zalanym słońcem otoczeniem wyszłam do ogrodu, na spotkanie. Spotkanie trwało 20 minut a my wywiani na wylot: ja, Mama i Z. wróciliśmy do domu. Ponieważ Mama dzisiaj wracała do siebie, więc - choć czekała na herbatkę z prądem - już się nie rozebrała z kurtki, dygocząc przez następne pół godziny. Mam nadzieję, że nie przypłaci tego przeziębieniem lub grypą. O 11.30, Z. z Mamą i Zaanginionym Synkiem, pojechali do stolicy. Synek ma dzisiaj umówione spotkanie u psychologa, więc Z.zabrał go na wizytę, którą umówiliśmy już jakiś czas temu. A moje domowe sposoby leczenia już przyniosły efekty i po anginie względnie zapaleniu gardła prawie nie ma śladu. Dałam po prostu dziecku się wygorączkować przez trzy dni, psikałam tantum verde i wygląda na to, że żadnych medykamentów nie trzeba będzie już podawać.

poniedziałek, 14 marca 2011

Wiosną pachnie, ptaki świergolą, żyć się chce!

Cały ubiegły tydzień upłynął pod znakiem opieki na Zainfekowanym - to znaczy leżącym małżonkiem  - oraz nabijaniu kilometrów na samochodowy licznik. Etat kierowcy - choć bardzo lubię prowadzić - nie jest tym, o czym marzę najbardziej, zwłaszcza, że codziennie robiłam 200 km.
W krótkich chwilach pomiędzy szoferowaniem, lekcjami angielskiego, wydawaniem posiłków i zapędzaniu latorośli do zajęć w podgrupach, udało mi się przeczytać kilka stron z moich kurzych "encyklopedii" i 200 stron "Zielonych drzwi" Katarzyny Grocholi. Wyrzuty sumienia targały mną okrutne, bo wiele rzeczy, które chciałam zrobić w ubiegłym tygodniu musiały poczekać do obecnego. Mam nadzieję, że uda mi się podziałać trochę w kurzym interesie, kaflach, pisaniu, choć i tak plany nieco zreorganizowały mi wirusy względnie bakterie. Jeden z moich synów ma super promocję, bo złapał anginę i będzie miał mamusię na wyłączność, przynajmniej do 18.30, kiedy reszta rodziny będzie zjeżdżać do chaty.
Niemniej - ponieważ kurze zainteresowania nie osłabły ani trochę - więc w tym tygodniu zamierzam zbudować większą część kurnika, zwłaszcza, że marzą mi się własne już jaja na Wielkanoc!

Dzisiaj natomiast mamy cykliczną randkę całodzienną z Z. Trzy lata temu, po pozbyciu się nieproszonego lokatora z jestestwa Z, który to nie wiedzieć czemu zapożyczył nazwę od miłego skądinąd skorupiaka oraz napędził nam kolosalnego stracha i dodał szronu na skroniach, jeździmy co kilka miesięcy na przegląd techniczny, czy nieproszony nie odrósł.Ponieważ zaś wyprawa to poważna, bo jedziemy do Łodzi pokonując blisko 200 km w jedną stronę to cały ten dzień spędzamy rozkosznie, sami ze sobą, idziemy na obiadek, łazikujemy po sklepach (Z. pod tym względem odbiega od samczego wzorca, ponieważ uwielbia nasze sklepowe pasaże PO NIC, i jak w skeczu Macieja Stuhra "chodzimy po galerii, handlowej, i patrzymy co jest..." ;))
W taki dzień opiekę nad Szarańczą przejmuje moja Mama i jest Babcią na 3 etaty :) Staramy się do domu już nie dzwonić, bo jak coś się będzie działo, wiadomo, że dostaniemy zgłoszenie. Napawamy się więc swoim towarzystwem, i dzięki kultywowaniu tej "świeckiej tradycji" nasze wyprawy bądź co bądź dość stresujące zmieniamy w wyprawę na którą czekamy kilka miesięcy.
Teraz siedzę w korytarzu. Z. ma przegląd. Jesteśmy dobrej myśli. Zaraz obiadek. Mi burczy w brzuchu okrutnie, lecz nadchodząca wiosna skutecznie poskromiła mój apetyt. Za chwilę więc będziemy eksplorować urocze uliczki Łodzi w poszukiwaniu paszy atrakcyjnej dla Z. gdzie dla dziwaków takich jak ja obecnie serwują dużo ZIELONEGO.
Z. właśnie wyszedł z badania! WSZYSTKO JEST OK!!!!!!! HURAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!
Wychodzimy ze szpitala i idziemy na polowanie paszy!

czwartek, 3 marca 2011

Choć szata jeszcze zimowa, dziś w powietrzu pachniało wiosną

Dzień w biegu. Ale za to pogoda cudowna!
Rano, gdy wyjeżdżałam z dziećmi do szkoły (Z. leży w łóżku złożony chorobą), mróz sięgał poniżej 10 stopni. Trudno w taki poranek o dobry humor, ale dzieci sprawnie się zebrały. Jeszcze spacerek do samochodu (cały czas nie nie mamy dojazdu na posesję, woda opadła już sporo, ale  15-sto centymetrowa kra pokrywa drogę :( Przydałyby się raki na koła, a nie łańcuchy ;) ), przymusowa wspinaczka na skarpę i JUŻ byliśmy w naszym wehikule.
Nadal nic nas nie zniechęca do mieszkania tutaj! Nawet stwierdziliśmy, że taki poranny spacer doskonale orzeźwia. No, mogłoby tylko nie być takiego mrozu...

Za to dzień, wstając, przywitał nas przepięknym słońcem, które wynagrodziło trudy poranka. Gdy dzieci już odstawiłam do szkoły i załatwiłam w mieście wszystkie sprawy, wybrałam się na spacer po okolicy. Bosko!
Oto dowód :)

Choć Z. chory to sprawny :D. Dzięki temu, wieczorem  po powrocie z dziećmi ze szkoły, czekał na nas królewski obiad. Cała nasza rodzina - jak się okazało już bez wyjątków, ponieważ nastąpiło "nawrócenie" jednej z najmłodszych latorośli - uwielbia warzywa gotowane na parze. Zatem pożytek z posiadania Męża złożonego chorobą jest oczywisty.

Dzisiaj mało miałam czasu na poszerzenie moje wiedzy o kurach. Niemniej to co już wyczytałam naprawdę mnie zaskoczyło.
Okazuje się bowiem, że kury - w przeciwieństwie do innych udomowionych przez człowieka zwierząt - zachowały taki sam model zachowania jak przed tysiącami lat. 
Natknęłam się nawet na odkrywcze, choć brzmiące nieco kabaretowo stwierdzenie: "musimy sobie uświadomić jedną, najprostszą, ale za to cudowną i fascynującą prawdę, którą powinniśmy zapamiętać: kura była i jest kura"
O proszę!

Dzisiejsze kury pochodzą wprost od kur dzikich. Stwierdzono, że szczególnie jeden gatunek dzikiej kury zapoczątkował współczesne rasy: to kur bankiwa (Gallus gallus), którego znamy w pięciu podgatunkach. Co ciekawe, ten kur żyje obecnie. Zamieszkuje umiarkowane i tropikalne strefy klimatyczne w Azji. Żyje w lesie i zaroślach. Charakterystyka zmysłów dzisiejszych kur to spadek po tych dziko-żyjących protoplastach. Najpoważniejsza różnica między kurem bankiwa a kurą domową (nazwijmy ją tak ogólnie choć mam nadzieję, że kurzy hodowcy nie czytają mojego bloga ;) ) to umiejętność latania dzikiego ptaszyska i doskonałe zdolności sprinterskie.

Co do ostatniego szczegółu, przytoczę pewne wspomnienie z mojego dzieciństwa na poparcie tezy, że dzisiejsze koguty (jak kury? - jeszcze nie wiem) to także doskonali sprinterzy. Miałam wówczas sześć może siedem lat. Byliśmy z odwiedzinami u jakiś znajomych moich Rodziców, na wsi. Nie ukrywam, że incydent sama sprowokowałam, ponieważ koniecznie chciałam pogłaskać kury. Wydawało mi się, że kury będą zachwycone moją inicjatywą, one jednak spierniczały przede mną rozpaczliwie gdacząc. Temu osobliwemu widowisku przyglądał się z końca podwórka szef tego kurzego bałaganu. Kogut jak z obrazka. Piękny, z pysznie wypiętą piersią, pięknymi kolorowymi, połyskującymi w słońcu piórami. W pewnym momencie stracił cierpliwość i po krótkim ale efektownym sprincie wskoczył mi na plecy. Wczepił się pazurami w moje długie włosy i próbował pozbawić przynajmniej jednego oka. Nie wiem ile okrążeń zrobiłam po podwórku z oryginalnym nakryciem głowy, chroniąc dłońmi oczy, biegnąc praktycznie "na słuch" i drąc się wniebogłosy. Trauma została do dziś. Perspektywa zaś rąbnięcia koguta na rosół (ale nie kury! - solidarność jajników ;) ) napawa mnie nadzieją na słodką zemstę...

Tymczasem tyle, ponieważ o 4.30 pobudka.

Cytaty w tym poście przytaczam za K.J.Schiffer i C. Hotze "Przydomowy chów kur"

wtorek, 1 marca 2011

Cały dzień na miotle - czyli przedwiosenne porządki

To był impuls! ;) zresztą tak najłatwiej zabrać się za większe sprzątanie. Nie wiem, czy inni też tak mają - ja w każdym razie tak. Jeden z Synków został ze mną dzisiaj w domu, ponieważ wczoraj, podczas zajęć na basenie sprawdzał głową wytrzymałość kafelków, którym jest wyłożone dno. Na szczęście to nic poważnego, nawet podejrzewam, że dolegliwość jest z tych co "paluszek i główka", ale wolałam nie ryzykować i dziecko zostało w chałupie. Jeśli chodzi o podstawy na których wyrodna matka (czyli ja) - a wyrodna bo wątpiąca w skargi dziecka - opiera swoje wątpliwości jest deklaracja genobiorcy, że na ból głowy pomagają mu sucharki. Sucharki jednak już wyszły, pożarte przez Wiadomokogo. Teraz strach pomyśleć co będzie dalej ;)

Ale do rzeczy. Weszłam do pokoju Córki, która - na jej szczęście - nie znajdowała się w zasięgu moich rąk, bowiem to co u niej zastałam to słów brak! Plagi egipskie przy tym to pikuś! Zdeterminowana by ten bajzel uprzątnąć, zwłaszcza że dzieciątko potrzebuje teraz wyjątkowo sprzyjających warunków do nauki skoro za miesiąc ma egzaminy do gimnazjum, rozpanoszyłam się po pokoju (wysypisku?) niczym huragan Cathrina. Synek ponad moją głową oglądał film na komputerze Córki, więc moim działaniom nie towarzyszyły efekty akustyczne, bowiem słowa które cisnęły mi się na usta były zdecydowanie niecenzuralne, a obecność dziewięcioletniego dziecka skutecznie wyłączyła mi fonię.
Jak już po jakiś czterech godzinach (niech ten wynik zaświadczy o skali bajzlu, zwykła skala od 1 - 10 skończyła się jakieś dwa razy wrrr) mogłam włączyć odkurzacz. I doznałam iluminacji, oświecenia znaczy, objawienia, choć zdecydowanie związanego z poskramianą materią. Od niedawna jestem szczęśliwą posiadaczką nowego odkurzacza. Stary poległ na posterunku (już nie mogłam na niego patrzeć, więc żalu nie było) a nowy ma wypasiony osprzęt. Nie rozumiałam do dziś determinacji mojego Męża, żeby kupić koniecznie odkurzacz z ssawką do kurzu (to ta okrągła z długim włosem). I bingo!! Moje życie w sekundę zaczęło jawić się w różowych kolorach, bez kurzu na ścianach (mamy drewniany dom, deski w środku, wizualnie - bosko, do sprzątania - koszmar, unikam koszmarów, więc kurz się zalęgł na dobre :(), bez scenografii strychowej (bo pająki). Okazało się, że mój Mąż po prostu mnie uszczęśliwił! :D To sprawiło, że kolejne dwie godziny latałam po chałupie jak opętana, śmiejąc się przy tym co i raz - co wzbudziło wyraźne podejrzenia dziecka, które zaczęło mi się przyglądać z uwagą. Ponieważ dziecko chore już na chore nie wyglądało, więc żeby przestało gapić się na matkę zostało zagonione do swego i brata pokoju. Tym samym w domu przejaśniało. Co prawda dzisiaj kury poszły w odstawkę, ale na ten wpis musiałam znaleźć chwilkę, gotując w międzyczasie pomidorówkę, bo zaraz wpadnie wygłodniała reszta Rodziny. Pa