Książki ważne z różnych powodów...




Pławiąc się w nieopisanym luksusie działającej sieci grzebnęłam w Ustawie Prawo Autorskie z 4.02.1994 i ku własnej radości i głębokiej uldze znalazłam artykuły, dzięki którym mogę z czystym sumieniem i bez obaw, że zwolennicy Acta mnie ukrzyżują cytować fragmenty z czytanych przeze mnie książek, albowiem:

w myśl art. 29 ust. 1 "Wolno przytaczać w utworach stanowiących samoistną całość urywki rozpowszechnionych utworów lub drobne utwory w całości, w zakresie uzasadnionym wyjaśnianiem, analizą krytyczną, nauczaniem lub prawami gatunku twórczości.

a zgodnie z art. 34. Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz źródła. Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące możliwości. Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia, chyba że ustawa stanowi inaczej.






Dobra Zła matka z tej Ayelet Waldman?

bowiem jeszcze w podtytule:  „kronika matczynych wykroczeń, drobnych katastrof i rzadkich momentów chwały”…

Książkę zarekomendowana sama Elizabeth Gilbert! („Jedz, módl się i kochaj”). Mnie to wystarczyło. 

Kupiłam ją w Czułym Barbażyńcy – jednym z moich ulubionych kątków. Często umawiam się tam z moimi coachingowymi Klientami. Czekając na kolejne spotkanie, jak zwykle przeglądałam co stoi na półkach. To nie pierwszy  raz "mam tak" w Czułym, gdy zdaję się na znak ze świata. Ten znak to  jakaś okładka, która przyciągnie wzrok. 

Przy innej okazji opowiem o fajnej historii z Czułego, która miała zaskakującą kontynuację.


Zatem „Zła matka” wpadła mi w oko. Potem rekomendacja Gilbert. Zaczęłam studiować „czwartą okładkę” (to slang jeszcze z czasów, gdy pracowałam w agencji reklamowej). A tam: „zła matka kocha męża bardziej niż dziecko, woli realizować swoje pasje, niż spędzać czas w piaskownicy, nie jest ekspertem od wychowania, często się myli”. Mimo, że zgrzytnęło mi „bardziej kocha” to reszta jak ulał! Dobra, kupuję. I wpadłam. Wpadłam w lekturę po uszy. Jest to bodaj najbardziej pokreślona przeze mnie książka w ostatnich latach. Nie ukrywam – także we wstępie do własnej książki – że była dla mnie wielką inspiracją i zachętą do podzielenia się osobistymi doświadczeniami macierzyńskimi. 

Waldman we wstępie pisze:  „ta książka opowiada o niebezpieczeństwach i radościach towarzyszących próbie bycia przyzwoitą matką w świecie, który chce, bym czuła się zła […] samo napisanie tej książki uosabia moje podejście do macierzyństwa, a nawet, nie boję się tego powiedzieć, moją filozofię. Wierzę, że matki powinny mówić prawdę, nawet – nie zwłaszcza –gdy prawda jest trudna. Zawsze jest łatwiej, i na krótką metę może nawet się wydawać to właściwe – udawać, że wszystko jest w porządku, i zachęcać dzieci do robienia tego samego. Ale skrytość prowadzi do wstydu, a wstyd jest najboleśniejszym ze wszystkich zranień. Tylko gdy nazwie się problem, stanie z nim oko w oko, wywlecze na światło dzienne – tylko wtedy można go pokonać”. 


Polecam tę książkę niemal każdej (wyrazistej) matce. Nawet mojej Justynce, która jest ponad wszelką wątpliwość (choć nie wiem jak to robi, bo nie widzę w domu chloroformu czy innych niebezpiecznych substancji, które mogłaby wykorzystywać do pacyfikacji swojej latorośli, która – co jest dla mnie NIENORMALNE – nie sprawia ŻADNYCH kłopotów), jest po prostu dobrą matką. Wierzę bowiem, że także te DOBRE mogą znaleźć w książce Waldman sporo dla siebie. 


Ja na pewno, poza szeregiem podobnych odczuć czy doświadczeń, ze szczególną wdzięcznością przyjmuję jak Ayelet Waldman pisze: „Moja biedna matka. Na tym etapie musi już chyba mieć syndrom zniesławionej matki eseistki. Raz za razem oskarżam ją i obrażam, wciąż i wciąż nie wyrażając uczuć wyższych niż pogodna rezygnacja […] Gdyby w końcu nie wytrzymała i udusiła mnie we śnie, pewnie trudno byłoby znaleźć sędziego, który by ją skazał”. 


Myślę, że bez większego trudu mogłabym w tej recenzji przytoczyć i setkę cytatów. Mój egzemplarz bowiem wygląda jak podręcznik akademicki z pozakreślanymi słowami i podkreślonymi zdaniami czy całymi wręcz akapitami. Lecz mimo, że pewnie byłoby miłe dla mnie raz jeszcze czytanie tych fragmentów, a także dla tych, którzy doczytali aż do tego miejsca tę recenzję, daruję sobie tym razem i odeślę do lektury. Naprawdę gorąco polecam. I jako matka i jako… córka.












 Moje życie we Francji Julii Child.


Książka, którą wchłonęłam kilkoma zmysłami, kupiona „mimochodem” w pakiecie z Francescą i oliwkowym tomem. Wstyd się przyznać – skoro tak lubię gotować – że nie wiedziałam kim jest Julia Child. Choć nie żyje już kilkadziesiąt lat – to jest, nie była! 
Pierwszy raz zetknęłam się z tą postacią oglądając „film o gotowaniu” – jak zaanonsował go Z. Ty lubisz takie klimaty to masz – uzupełnił. Chodzi o „Julie i Julię”. Film fantastyczny i nie będący – Boże broń – ekranizacją, adaptacją czy innym wcieleniem książki Julii CHild. Film sobie (polecam!). Książka sobie.

Kim była Julia Child – nie będę opisywać, możecie znaleźć sobie notkę nawet w Wikipedii. Ale dla mnie, osoby, która uwielbia kuchnię z wszystkimi jej aspektami (no, może z wyjątkiem zmywania statków – jakby to powiedziała Ania z Zielonego Wzgórza) jest kimś ważnym i inspirującym. A więc smaki, eksperymenty, cała ta magiczna kulinarna alchemia to świat, która kiedyś zaczarował Julię Child. Stała się ona nie tylko Przewodniczką dla amerykańskich gospodyń ale inspiracją dla kolejnych pokoleń wyzwolonych kobiet, ceniących kulinarne rzemiosło. Ta książka to podróż, podróż po zakątkach Francji, podróż po coraz bardziej udanych „kuchennych rewolucjach” bohaterki, podróż w głąb idei narodzin kulinarnego geniuszu, który drzemie w każdym z nas.

Nie byłabym sobą, gdybym nie przytoczyła kilku fragmentów z jej opowieści.

„Nie mogłam wyjść ze zdumienia, jak niewiarygodnie pyszne potrafi być francuskie jedzenie. Moi przyjaciele, zarówno Amerykanie, jak i Francuzi, uważali mnie za trochę stukniętą: gotowanie w żadnym razie nie było typowym hobby klasy średniej. Nie rozumieli, jak to wszystko, czyli zakupy, gotowanie i samodzielne podawanie do stołu może sprawiać przyjemność. A jednak! Paul namawiał mnie, bym oddawała się swojej pasji i nie zwracała na nich uwagi. […] Chciałam zakasać rękawy i zagłębić się we francuskiej sztuce kulinarnej. Tylko jak? Z ciekawości zajrzałam do L’Ecole du Cordon Blue, sławnej paryskiej szkoły kucharskiej. Profesjonaliści uczyli tam tradycyjnej kuchni francuskiej pilnych studentów z całego świata. Któregoś popołudnia wybrałam się na pokazową lekcję – i kompletnie oszalałam”.

Cała książka utrzymana jest w lekkim tonie, żartownej relacji z życia w sercu Europy – dla niemal każdego bowiem Amerykanina wybierającego się do Europy - Paryż jest niczym Mekka. Fantastyczna rezerwa jaką Child utrzymuje w swoich opowieściach, zarówno wobec własnej osoby (osobliwie fizyczności) – „byłam dużą, mierzącą metr osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, trzydziestosześcioletnią, wygadaną i niezbyt poważną Amerykanką” -  jak i otaczających ją rodaków (nie wyłączając własnej rodziny), jest godna odnotowania.   

Z dużą dozą wyrozumiałości, ale i z nieskrywanym sarkazmem odnosiła się do zatwardziałych republikańskich poglądów swojego ojca. Rodzina liczyła na to, że Julia poślubi „republikańskiego bankiera. […] Gdybym spełniła jego wolę, wzorem kilkorga moich przyjaciół zapewne popadłabym w alkoholizm. Poślubiłam za to Paula Childa, malarza, fotografika, poetę i dyplomatę średniego szczebla, który zabrał mnie do brudnej, budzącej grozę Francji. Byłam w siódmym niebie!”

Julia Child jest autorką kilku publikacji kucharskich, których wznowienia dla wielu stanowią nie tylko wartość sentymentalną lecz -  wciąż inspirującą do własnych poszukiwań kulinarnych - skarbnicę wiedzy. Niemniej jednak – sądząc z tego co do tej pory przeczytałam na temat Child i obejrzałam – mimo rodzących się kolejnych bogiń i bogów kuchennych - Julia dzierży palmę pierwszeństwa we wprowadzeniu na amerykański rynek przystępnej, smacznej kuchni inspirowanej francuskim doświadczeniem.





Jedz, módl się i kochaj Elizabeth Gilbert.

To jedna z tych książek, za którą osobiście chciałabym podziękować autorowi. Książka, która na dobre zagościła w mojej pamięci i światopoglądzie. Tak wiele swojego w niej znalazłam. Cała jest pomazana ołówkiem, mnóstwo w niej pozakreślałam cennych spostrzeżeń i złotych myśli. Dziesiątki pozaginanych rożków, pozwalają mi w każdej chwili sięgnąć po słowa, które akurat są mi potrzebne, zdania, za którymi zatęsknię lub potrzebuję zilustrować nimi swoje spostrzeżenia czy wnioski. Oto tylko kilka z nich:

„Nigdy nie byłam obojętna wobec transcendentnych mistyków różnych religii. Zawsze reagowałam z entuzjazmem, słuchając tych wszystkich, którzy mówią, że bóg nie żyje w dogmatycznych pismach i nie zasiada na tronie w dalekich niebiosach, tylko przebywa bardzo blisko nas… o wiele bliżej niż to sobie wyobrażamy, że jest wprost w naszych sercach. Z wdzięcznością odbieram słowa każdego, kto kiedykolwiek wędrował do wnętrza tego serca i powrócił, by nam wszystkich powiedzieć, że Bóg to wszechogarniająca miłość. W tradycji każdej ziemskiej religii zawsze byli święci mistycy i ludzie, którzy dostąpili objawienia, i oni zawsze tak mówili o swoich doznaniach. Niestety dla wielu skończyło się to uwięzieniem i śmiercią. Ale i tak ich podziwiam.
Ostatecznie moje pojmowanie Boga okazało się proste. Wygląda to tak… miałam kiedyś naprawdę świetnego psa. Suczkę ze schroniska. Była mieszanką około dziesięciu ras, ale wyglądała tak, jakby odziedziczyła najlepsze cechy ich wszystkich. Miała brązową sierść. Kiedy ludzie pytali mnie: „Co to za rasa?”, zawsze odpowiadałam tak samo: „Brązowa”. Podobnie kiedy słyszę pytanie: „w jakiego Boga wierzysz?”, odpowiadam bez wahania: „We wspaniałego”.

A niżej prawda mniej transcendentna lecz jej oczywistość zwala z nóg:

„Jeśli naprawdę chce się kogoś dobrze poznać, trzeba się z nim rozwieść”. 

Każdy kto ma za sobą takie doświadczenie, przyzna rację. Ja podpisuję się wszystkim, czy mogę się podpisać!
Albo taka słowna perełka:

„… jestem najbardziej uczuciową formą życia na tej planecie (coś jak krzyżówka golden retrievera i pąkli)…”


I coś o mnie:

 „[…] poza zwichrowanym kompasem wewnętrznym charakteryzuję się nieumiejętnością zachowania spokoju […] nigdy nie przyswoiłam sobie umiejętności przybierania obojętnego, niewzruszonego wyrazu twarzy, dzięki któremu stajemy się niewidoczni […] Kiedy nie wiem, co robię, to wyglądam jak ktoś, kto nie wie, co robi. Kiedy jestem podekscytowana lub zdenerwowana, wyglądam na podekscytowaną i zdenerwowaną. A kiedy się zgubię, co zdarza się często, widać po mnie, że się zgubiłam[…].”

W okolicach siedemdziesiątej strony autorka, stała się już moją przyjaciółką. Miałam wrażenie, że gdybyśmy się znały, mogłybyśmy jedna przez drugą wymieniać się doświadczeniami, w taki sposób, jak robię to z niektórymi najbliższymi mi osobami: jedno zaczyna zdanie, drugie je kończy,  bo wie doskonale, co to pierwsze chciało powiedzieć. Uwielbiam stany takie euforycznej harmonii, nawet wtedy, gdy mówimy o smutnych, a nawet traumatycznych doświadczeniach.


„Walczyłam z depresją, jakby to była walka mojego życia; i tak w istocie było. Stałam się badaczką własnych depresyjnych doświadczeń, próbowałam rozwikłać przyczyny. Co jest źródłem tej czarnej rozpaczy? Czy jest ono natury psychicznej? (Wina mamy i taty?) Czy jest czymś przemijającym, „złym okresem” w moim życiu? […] Czy ma podłoże genetyczne? […] Czy to sprawa kulturowa? […] Czy jest to kwestia astrologiczna? […] A może artystyczna? (Czy nie jest tak, że ludzie twórczy zawsze cierpią z powodu depresji ponieważ są tak nadzwyczajnie wrażliwi i wyjątkowi? –[ta konstatacja spodobała mi się szczególnie…]) Czy ewolucyjna? (Noszę w sobie resztki strachu, jaki towarzyszył mojemu gatunkowi przez tysiące lat walki o przetrwanie w tym brutalnym świecie?) Czy wiąże się z karmą? [taka myśl też jest moja…] (Te napady przygnębiającego smutku są konsekwencją złego zachowania w poprzednich wcieleniach, ostatnią przeszkodą na drodze do całkowitej wolności? Z hormonami? Dietą? Filozofią? Ma charakter sezonowy? Środowiskowy? Czy to przejaw powszechnej tęsknoty za Bogiem? Czy wynika z zachwiania równowagi chemicznej? […]”.


Cytaty mogłabym mnożyć. Przypominałoby to jednak przepisywanie książki. Na koniec jednak przytoczę jeszcze fragment z „części włoskiej” (czyli z „jedz”), która nie tylko ze względu na kulinarny wzgląd, ale także na zachwycającą lekkość pióra Gilbert - która mnie nieustająco zachwyca i inspiruje -zasługuje na wspomnienie.


„To niewiarygodne, ile radości mogą przynieść dwie tak zwyczajne czynności, jak jedzenie i mówienie” [to moje motto życiowe J]. Włoszka i jej syn sprzedawali swoje produkty – intensywnie zielony niemal jak algi, szpinak, pomidory tak czerwone i krwiste, że wyglądały jak krowie narządy, i winogrona w kolorze szampana ze skórką napiętą jak trykot tancerki. […] Po powrocie do mieszkania wzięłam dwa świeże jajka w brązowych skorupkach i ugotowałam je na miękko. Obrałam i ułożyłam na talerzu obok siedmiu szparagów (które okazały się takie cienkie i kruche, że w ogóle nie wymagały gotowania). Dodałam kilka oliwek oraz cztery kopczyki serka owczego, który kupiłam poprzedniego dnia w formaggeria na mojej ulicy, oraz dwa błyszczące plasterki różowego łososia. Na deser – śliczna brzoskwinia, którą kobieta na ryneczku mi podarowała i która wciąż była ciepła od rzymskiego słońca. Bardzo długo nie mogłam nawet tknąć tego jedzenia, bo było to takie dzieło sztuki, prawdziwy przykład kunsztu robienia czegoś z niczego. Kiedy wreszcie nacieszyłam oczy urodą swojego posiłku, usiadłam w plamie słonecznego światła na czystej drewnianej podłodze i zjadłam palcami wszystko do końca […] Szczęście przepełniało każdą cząsteczkę mojego ciała.”

Mniam. Przepisując ten zachwycający tekst, mam prawdziwy ślinotok w ustach i wrażenie, że po moich palcach spływa sok z tej dojrzałej, ciepłej brzoskwini…







"Kuchnia Franceski" a Francesca Petera Pezzellego.

Sięgnęłam bo zaufałam. Przeczytałam, bo było miło. Czy było warto? Na pewno nic nie dzieje się bez przyczyny. Ale po kolei.
Zaufałam Dorocie Welman. Dużo czyta, fajnie recenzuje. Sięgnęłam, bo książka była w pakiecie jeszcze z dwiema innymi ( tej chwili już nie jestem pewna, ale chyba z pierwszym oliwkowym tomem Drinkwater i z Julią Child i jej życiem we Francji). Lubię takie transakcje wiązane, bo uważam to zawsze za jakiś znak ze świata. W przypadku tego pakietu, rzeczywiście dzięki temu poznałam Julię Child, bez której moje życie coś by straciło.
Przeczytałam i było miło – jak napisałam. I tyle. Żadnych podkreśleń. Żadnych zachwytów. Ot czytadło na urlop, gdy pogoda nie dopisuje, albo dopisuje nawet, ale leżąc na plaży i czytając, nie mamy ochoty przegryźć aorty temu, kto nagle oderwie nas od lektury pytając o godzinę, albo: „Mamo, pobawisz się ze mną?”.

Czy było warto? Jak zawsze twierdzę: nic nie dzieje się bez przyczyny. Poznałam bowiem apetyczny przepis na sos do spaghetti:


„[…] Gdy skończyła kroić czosnek, wrzuciła go do garnka na rozgrzaną oliwę z oliwek i zwiększyła płomień gazu. Po paru chwilach w powietrzu rozszedł się silny lecz przyjemny aromat, dzięki czemu w kuchni zapachniało jak w prawdziwej trattorii. Francesca najbardziej na świecie uwielbiała ten charakterystyczny, smakowity zapach, bardziej kochała tylko rodzinę i dzieci. To takie proste, a zawsze napełniało ją nadzieją i optymizmem. Wierzyła, że ten aromat będzie miał równie dobroczynny wpływ na jej pracodawczynię. […] Teraz trochę mięsa, żeby zagęścić sos. Jest wtedy smaczniejszy […] Rozdrobniła je palcami i powoli, partiami, wrzuciła do garnka, na duszący się na wolnym ogniu czosnek. Trzeba tylko lekko przyrumienić. […] Gdy reszta mięsa wylądowała w garnku, dodała szczyptę pieprzu i soli. Wymieszała wszystko łyżką, po czym odkroiła na desce plasterek pepperoni i również włożyła go do sosu. – Lubię dodać kawałeczek dla smaku – wyjaśniła […] Francesca otworzyła teraz dwie puszki pomidorów bez skórki w zalewie i wrzuciła ich zawartość di garnka, po czym dodała po szczypcie bazylii i oregano. Starannie wszystko wymieszała, przykryła garnek pokrywką i zmniejszyła płomień gazu.”


Nie mogę teraz znaleźć tego fragmentu, lecz mam wrażenie, że to z tej właśnie książki dowiedziałam się, że nic nie będzie tak doskonałe jak po dodaniu Grana Padano, który to ser Francesca (?) zawsze ma w lodówce. Cóż, spróbowałam i muszę przyznać, że moja miłość do Parmezanu została wyparta przez Grana Padano. Uwielbiam ten ser!




Oliwkowa seria Carol Drinwater

(na fotografii piątej części brak - bo nie została kupiona oraz przeczytana)


Autorka jest aktorką filmową i teatralną. Nie przypominam sobie żadnego filmu z jej udziałem, lecz przeczytałam cztery części z pięciotomowej oliwkowej serii. Atmosfera jaka utrzymuje się w tych książkach, świetnie wpisywała się w letnie klimaty ubiegłego lata. Ponieważ akcja rozgrywa się na południu Europy a nawet na Bliskim Wschodzie (chociaż te ten tom już zaczął mnie coraz bardziej nużyć) więc letni upał doskonale uzupełnia wrażenia płynące z lektury. Zresztą przed laty, kiedy w wyjątkowo upalne lato czytałam „Złą godzinę” ….., to muchy przelatujące w plenerze książki i brzęczące mi nad uchem w realu do dziś pozostawiły niezatarte uczucia. Lubię, kiedy książka „wpasuje” się w panujące rzeczywiste okoliczności przyrody ( i niepowtarzalne). Wspominając o oliwkowej serii, z jednej strony chcę sama nadać sobie pewną dyscyplinę w referowaniu tego po co sięgnęłam, lecz w przypadku tych książek, mój początkowy zachwyt nie utrzymał się do końca. Pierwsza książka była lekka, niewymuszona i naprawdę oddawała świeżość i unikalność doświadczeń życiowych pisarki. Nie nużyły mnie nawet techniczne szczegóły budowlano-logistyczne (podobnie jak przypadku „Pod słońcem Toskanii” …. ). Jednak im dalej w kolejne częście, tym bardziej miała wrażenie, że Drinkwater zaczęła pisać na siłę. A nie jest to wcale chybiony zarzut, bowiem, będąc ciągle pod finansową kreską, dwoiła się i troiła, żeby zdobyć pieniądze na realizację swojego oliwkowego marzenia.  Być może fakt, że tak często wspominała o motywach swoich zawodowych działań, podkreślając wyłącznie aspekt merkantylny tak bardzo mnie ustosunkowały do lektury. Mam przy tym świadomość, że niewielu autorów, piszę dla samej frajdy pisania, dla realizacji pasji twórczej, ale w przypadku Drinkwater, w czwartej części dostałam już takiej zadyszki, że odpuściłam sobie –co robię jednak bardzo rzadko – dokończenie nie tylko całej serii ale także czwartego tomu. Jeśli bowiem książka, nie kołysze mnie nastrojem, nie przenosi w inne realia, nie daje poczuć zapachów, smaków, uczuć, emocji itp. to lektura staje się dla mnie uciążliwa. Podobnie było zresztą kiedyś z „Domem na Sekwanie” Wartona, które obdarzyła wielkim uczuciem po mocnym uderzeniu jakim byli „Spóźnieni kochankowie”. Cóż – w przeciwieństwie do Wiliama jak mniemam – ja nie dokończyłam domu na Sekwanie. Przytłaczające ilość technicznych szczegółów, podawanych z polotem godnym magazyniera czy inżyniera budowy zniechęciły mnie do lektury. Bardzo żałuję, że podobne wrażenia odniosłam z lektury Drinkwater, nie wykluczam jednak, że po latach sięgnę do kroniki jej podróży szlakiem historii oliwki i wtedy się zachwycę. Dzisiaj zmęczyłam się. Choć pierwsze dwa tomy ( a zwłaszcza pierwszy) były naprawdę fajne.



 Klara Izy. Izy Kuny


Lubię Kunę. Izę Kunę oczywiście. Pierwszy raz zobaczyłam ją w Lejdis. Potem jeszcze w kilku produkcjach, choćby w „Chłopaku dla mojej dziewczyny”. Osoba ciekawa, nietuzinkowa aktorka, o nieoczywistej urodzie i świetnym warsztacie. Do tego nie jest młodym pistoletem, ale kobietą, która ma życie rodzinne, dziecko – całkiem już wyrośnięte. Fajny głos. Głos to chyba to co lubię u niej najbardziej. I nagle w księgarni widzę „Klarę”.
Książka napisana – dla mnie – nowatorsko. Nerwowa, rwana fabuła i narracja. Inspirująca, niepokojąca, irytująca i świeża. Gdy przeczytałam jednym tchem, śmiejąc się i dumając nad zdumiewającą równoległością doświadczeń, wpadł mi w ręce audiobook. Świetne dopełnienie, uzupełnianie lektury. Głos. Głos Kuny miał tutaj kapitalne znaczenie. Lubiąc ją tak bardzo, w myślach prowadziłam z autorką polemikę. Hm, ja przeczytałabym to inaczej, położyłam akcent w innym miejscu. Dla mnie to świadectwo, że książka „weszła” i nie jest mi obojętna. Fajne doświadczenie.


Powinowactwo spostrzeżeń, o którym piszę dotyczy tych fragmentów, które traktują o depresji. Zresztą tak to jest, że zwracamy uwagę i wychwytujemy ze świata te fragmenty, które w danej chwili nas dotyczą. Gdy byłam w ciąży, ze zdumieniem dostrzegałam dziesiątki brzuszków w sklepie, na ulicy, w pracy, mediach. Taka tematyka wpadała mi w ręce, gdy sięgałam po gazetę czy literaturę. Gdy dowiedziałam się, że spodziewam się bliźniąt, bliźniaczy temat atakował mnie z każdego miejsca. To prawda, łaknęłam wiedzy na ten temat. Jednak poczucie wyjątkowości, szybko wyparła rzeczywistość – ciąże mnogie, a zwłaszcza bliźniacze to już żadne HALO. 


Podobnie teraz, kiedy od kilkunastu miesięcy zmagam się z depresją (nie wymyśliłam na poczekaniu żadnego wdzięczniejszego określenia, każdy eufemizm brzmi pretensjonalnie, nieszczerze), czy to u Kuny, czy u Gilbert, czy u Waldman natykam się na opisy tego doświadczenia, niekiedy tak trafne, że zazdroszczę, że to nie ja na nie wpadłam. Od Kuny dowiedziałam się, że kot też bierze Xanax… Cudowny specyfik. Czasem czuję się po nim tak jak po porodzie, gdy dordzeniowo dostałam dolargan. Można odlecieć.

"The Secret"- Rhonda Byrne 
To książka, a w zasadzie książeczka, która wywarła na mnie ogromne wrażenie. Ale nie było tak od początku.
Trafiłam na nią dwa razy, wówczas nie uległam jej czarowi. Najpierw wspomniała o niej moja Przyjaciółka - J. Zero zainteresowania z mojej strony. 
Następnie sięgnęłam po nią w księgarni szukając MĄDREJ książki dla J.
J. już tę książkę przecież miała, a ja - choć jestem wzrokowcem - nie skojarzyłam okładki...) Znak? Tak uważam, bowiem otworzyłam ją na cytacie, który miał według mnie kapitalne znaczenie dla J. w owym czasie.

Wreszcie zaczęłam słyszeć to tu, to tam jaka to świetna pozycja. Pożyczyłam od J. jedyny w jej posiadaniu egzemplarz, ponieważ podarunkiem ode mnie obradowała inną osobę.
Przeczytałam jednym tchem podczas wyjazdu w góry. Szczęśliwie pogoda nie była konkurencją dla siedzenia w domu. Mogłam czytać bez wyrzutów sumienia. Po przeczytaniu, następnego dnia poszłam do księgarni i przekleiłam z egzemplarza J. wszystkie przyklejki, którymi zaznaczyłam ważne dla mnie myśli i cytaty. 
Teraz, ilekroć wchodzę w "zakręt", sięgam po Sekret i otwieram na dowolnej stronie, nawet takiej bez przyklejki. I tak, jak niektórzy w Biblii, zawsze znajduję w Sekrecie podpowiedź lub inspirację.


Oto kilka z ważnych dla mnie cytatów:

  • "Twoje życie jest w Twoich rękach. [formuła Ty, Tobie, Ciebie - pisana dużą literą, sprawia, iż ma się wrażenie, że to wszystko napisał ktoś specjalnie dla czytającego]. Bez względu na to, kim jesteś i co się wydarzyło w Twoim życiu, możesz zacząć świadomie wybierać swoje myśli i tym samym zmienić życie. Nie ma czegoś takiego jak beznadziejna sytuacja. Każda okoliczność Twojego życia może się zmienić!"

  •  "Wyobraź sobie życie jako szybko płynącą rzekę. Kiedy działasz, by sprawić żeby coś się stało, masz wrażenie, że walczysz z prądem rzeki. Będzie Ci ciężko, jakbyś toczył bitwę. Kiedy działasz, by otrzymać od Wszechświata, czujesz się tak, jakbyś płynął z nurtem, bez wysiłku. To jest uczucie inspirowanego działania, podążania z nurtem Wszechświata i życia."

  • "Wszystko, czego potrzebujesz, to Siebie samego i swej umiejętności urzeczywistnienia rzeczy za pomocą myśli. Wszystko, co zostało wymyślone i stworzone w dziejach ludzkości, zaczęło się od jednej myśli. Z niej zrodziła się droga i przeszła z niewidzialnego w widzialne.

I jeszcze konieczne S P R O S T O W A N I E 
Nota bene umieszczam je, bowiem stałam się ofiarą frontalnego ataku, szantażu po prostu oraz Bógjedenwiejaktojeszczenazwać !!
Moja Przyjaciółka mianowicie... 
Ha!! 
Przyjaciółka!!! 
No więc trzymając się tej wersji ( ;) ), moja Przyjaciółka dwojga imion (jedno imię dostała od Rodziców, drugie ode mnie) ale używam inicjału jednego: W., zadzwoniła do mnie wczoraj, lekkim popołudniem i bez wstępów wypaliła: 
- "to jest skandal po prostu!... albo sama napiszesz sprostowanie albo cię obsmaruję w komentarzu!!... mówię po dobroci!!!... poza tym dlaczego w twoim blogu nie ma słowa o mnie?!!! co to ma znaczyć?!!!" 
Udało mi się nakłonić W. do rzucenia nieco światła na kwestię, która wymagała - podobrocimówię!! - sprostowania. Okazało się, że moja licha pamięć, wiek, zakręcenie, częste lądowania Marsjan w moim ogródku i niedopieczony kurczak stały się przyczyną nierzetelnej relacji nt. ... książki "Secret".
-"przecież to ja ci tę książkę wstręciucho poleciłam!!. Zadnimi kopytami się zapierałaś, że gniot, że nie przeczytasz, że mowy nie ma! I co?? I teraz wypisujesz głupoty, że sama z siebie sięgnęłaś i takie tam. Prawdę trzeba pisać kochana! No więc jak? Napiszesz sprostowanie, czy ja mam napisać jak było?"

 Pod koniec tej miłej pogawędki ustaliłam ile mam czasu do dyspozycji, zanim dosięgnie mnie pióro sprawiedliwości W. ... Czasu dała mi niewiele: -"lepiej, żebyś zdążyła do jutra! No. A poza tym i tak cię kocham"

No więc za cholerę nie wiem jak to teraz powinnam wyjaśnić. Najlepiej jeśli zdam się na bystrość moich Łaskawych Czytających. Prawda jak zawsze jest po środku. Rzeczywiście W. zadała mi tę lekturę a ja po książkę wyciągnęłam łapę do J., wiedząc, że powinna mieć oba egzemplarze. Ufff. Mam nadzieję, że się wybroniłam ;) Ale przy najbliższym telefonie, względnie komentarzu się okaże ;)




"Nigella Lawson kulinarna bogini" - Gilly Smith

Poza tym, że uwielbiam Nigellę i wszystko co utożsamia: pasję gotowania, miłość do rodziny, poszanowanie tradycji, szacunek dla swoich żydowskich korzeni, to książka ta cały czas we mnie żyje.

Jest kilka cytatów, które przytoczę bo zwróciły moją uwagę i skłoniły do rozmyślań:





  • "W naszej rodzinie zawsze rozmawiało się o jedzeniu. To część żydowskiej kultury."
  • "Tytuł książki nieprzypadkowo brzmi: "Jak jeść" a nie na przykład "Jak gotować" - pisała Nigella. Powód jest prosty: o ile możliwe jest, by kochać jedzenie, jednocześnie nie potrafiąc gotować, nie wierzę, że można naprawdę gotować jeśli nie kocha się jeść."
  • "... jestem wystarczająco neurotyczna, by dostrzegać rzeczy negatywne w pozytywnych. To wspaniały żydowski talent."
  • "...ludzie zawsze próbują znaleźć coś, czym będą mogli definiować drugiego człowieka."
  • "Wydaje mi się, że reakcja na powolną śmierć różni się od reakcji na śmierć nagłą. Poza tym - i to może wydać się zabawne - w szczęśliwym małżeństwie nie ma żadnych nierozwiązanych obszarów i kiedy ta druga osoba umiera, nie musisz sobie niczego udowadniać. Statystycznie rzecz biorąc, ludzie, którzy żyli w szczęśliwym małżeństwie, po owdowieniu zazwyczaj pobierają się znowu. Z kolei ci, których małżeństwa nie były udane, wolą pozostać wolni, co nawet ma sens."
  • "Rosół znany jest także jako żydowska penicylina. Każda żydowska matka podaje go swemu dziecku, mężowi czy sąsiadowi, jeśli choćby kichną. [...] Naukowcy odkryli, że rosół ma właściwości przeciwzapalne i przeciwbakteryjne - to interesująca wiadomość dla tych, którzy szukają skutecznych lekarstw. Ale prawdziwi wyznawcy - zarówno kulinarni jak i religijni - nigdy nie potrzebowali podobnego potwierdzenia."
  • "Nauczyłam się nie rozmyślać zbytnio o przyszłości. Owszem, mam świadomość tego, że w każdej chwili może stać się coś strasznego, ale posiadanie dzieci zachęca do tego, by żyć teraźniejszością."