środa, 25 kwietnia 2012

Blog cierpliwy

Tak jak kiedyś mawiało się o papierze, że cierpliwy ogromnie, pewnie dzisiaj można tak powiedzieć o blogach. Blog cierpliwy bowiem jest! Można wypisywać w nim dowolne rzeczy, zniesie wszystko, niekiedy tylko odbije się to na liczbie czytających czy zniechęconych na przyszłość do konkretnego bloggera Czytelników.

A ja od szóstej rano dzisiejszego poranka biję się z myślami: pisać o tym czy nie pisać? A sprawa jest poważna. Zacznę specjalnie od - pewnie ostatecznie przydługiego - wprowadzenia.

Kiedy czyta się biografię osoby wibitnej, czy słyszy o jakimś nietuzinkowym człowieku, co to na przekór niesprzyjającym okolicznościom osiągnął w życiu to co zamierzał, spełnił swoje marzenia, zrealizował cel - mówimy "ach" i "och". Podziwiamy determinację a niekiedy i bezkompromisowość takiej osoby. Zazdrościmy nawet troszeczkę, że stać ją było na bunt wobec kanonów, brak zgody dla planów rodziców, widzących zupełnie inną przyszłośc dla swego dziecka. Takich przykładów wiele, w świecie kultury, nauki, mediów.
 
A co zrobić, gdy w domu jest młody, rozwijający się człowiek, dla którego chcemy oczywiście jak najlepiej, staramy się nie narzucać swojego punktu widzenia i nie próbujemy realizować w nim swoich niespełnionych ambicji, jedyne co robimy to przekazujemy uniwersalne prawdy, opiekujemy się i oczekujemy, że spełni swoje marzenia wychodząc "na ludzi"? Co zrobic, gdy nasze wysiłki wyraźne idą na marne? Mieć nadzieję! - sama sobie odpowiadam. Pomimo wszystko mieć nadzieję, że chwile, kiedy dopada nas zwątpienie, będa bladym wspomnieniem wówczas, gdy nasze dziecko będzie dorosłym, zrealizowanym, szczęśliwym człowiem.
I z tą nadzieją ostatnio u mnie krucho. Krucho w odniesieniu do naszej Córki.

Moja Córka ma czternaście lat. Starzy Podczytywacze wiedzą, że niezłe z niej "ziółko". Jest osóbką bardzo zdecydowaną, skrytą i chadzającą własnymi drogami. I tu pojawia się kolejny problem.
Mimo, że blog cierpliwy - to jak wiele mogę napisać o problemach jakie z Nią mamy? Kiedy kończy się rodzicielska troska i wołanie do świata o pomoc a zaczyna ekshibicjonizm czy nielojalność wobec własnego dziecka?

To właśnie te rozterki targają mną od wczesnego poranka.

Niestety nasze dziecko balansuje na granicy prawa. Momentami tę granicę przekracza, lecz póki co, ochrona rodziców jest wystarczająca. Problem jednak, że w swoje sprawki zaczyna wciągać młodsze rodzeństwo! I nie chodzi tu tylko o kolizje ale ich rodzaj. Robimy wszystko z Z., żeby nasze Dzeci otrzymywały właściwe wzorce. Nie jesteśmy purytanami, mamy otwarte podejście do świata, do drugiego człowieka, do jego wyborów życiowych. Ale pewne moralne kanony są dla nas oczywiste! Dla naszych dzieci pragniemy przyszłości dobrej, szacunku ludzi, realizacji itp. Tymczasem pod naszym dachem rośnie człowiek, dla którego praktycznie nie ma moralnych granic zarówno jesli chodzi o elementarną prawość czy uczciwość ale także intymność.
Córka ma Chłopaka. Poznali się w ubiegłe wakacje na obozie harcerskim. Przyjęliśmy ten news ze zrozumieniem. Oboje z Z. byliśmy w dzieciństwie bardzo kochliwi.|Ok. Czasy trochę inne dzisiaj, dzieciaki bardzo bezpośrednie, ale w porządku. Zresztą, nic złego w trzymaniu się za rączkę przecież nie ma. Problem tylko w tym, że Chłopak naszej Córki jest niesamowitym egocentrykiem. Wychowany samodzielnie przez mamę, otrzymawszy od niej ogrom bezwarunkowej miłości i opiekę oczekuje od reszty świata tego samego. Z właściwą nastolatkowi bezwzględnością żadą od otoczenia uwagi na wyłączność, liczenia się z jego potrzebami i oczekiwaniami. Nasze dziecko dało się wciągnąć bez reszty w ten toksyczny związek, pełen łez, urągania, zerwań i powrotów. Do tego brak moralnych hamulców naszego dziecka w połączeniu z ogromnym, negatywnym wpływem chłopaka i jej własnymi, nad wiek rozwiniętymi potrzebami jest zatrważający. Chwilami ogarnia mnie wątpliwość czy poradzę sobie z tym zjawiskiem? Czy zdołamy uchronić Córkę przed nią samą? Przecież nie da się być z nią 24h na dobę, w szkole, po szkole, u koleżanki, na spacerze, w nocy. Nie ma możliwości, żeby upilnować drugiego człowieka, jeśli on sam nie zamierza się choć trochę kontrolować.

Ktoś pomyśli: i po co ona o tym pisze? To jej sprawy. Niech sobie pójdzie z dzieckiem do psychologa czy innego specjalisty.
A ja mogę odpowiedzieć:
Piszę dlatego, że mam świadomość iż nie tylko ja zmagam się z podobnymi problemami. To przewrotność losu, że jako coach wspieram ludzi w rozwiązywaniu ich supełków, a sama, pod własnym dachem mam węzeł, z którym zmagamy się od lat. Ale właśnie dlatego o tym piszę. Moje własne życie gwarantuje mi, że nie odrealnię się od życia moich Klientów.

Za to refleksja, która chwilami się pojawia - to swoisty wstyd. Za dziecko? Za rodzicielską niemoc, nieudolność? Za co jeszcze? Lecz za chwilę to poczucie wstydu przeganiam. To przecież tylko utarte przekonanie, zaszczepione przez kulturę, w której żyjemy, otoczenie, które nas obserwuje!
Mam się wstydzić? Nic podobnego! - odpowiada zaraz coach we mnie.
I choć wiem przecież, że wstyd to ostatnie uczucie, które powinno mi towarzyszyć, to chwilami zdarza mi się o tym zapomnieć i wpadam w pułapkę milczenia. Ale ogarniam się, bo jest to myśl jałowa, niczego we mnie nie zbuduje, niczego dzięki temu nie załatwię, węzła nie rozwiążę.

U psychologów i ginekologa juz byłyśmy. Wszędzie słyszę, że to górna granica normy.
Nie siedzimy z założonymi rękami. Za nami kosultacje, setki przegadanych godzin, dziesiątki przykładów przedstawianych naszej Córce by zilustrować jej możliwe, smutne scenariusze na życie, jeśli nie zawróci z obecnej drogi.

Są chwile, kiedy otwarcie mówię sama sobie, nawet na głos:
jeśli zrobię wszystko co tylko przyjdzie mi do głowy, aby uchronić moje dziecko przed wypadnieciem z torów, jeśli ostrzegę przed każdym, dostrzeżonym przeze mnie niebezpieczeństwem, jesli podzielę się wszystkimi swoimi obawami a mimo to ona wybierze drogę gdzie w pewnym momencie tory się kończą, to muszę z pokorą przyjąć i taką prawdę. Ja jesten uczciwa wobec niej i wobec siebie. Ona swoje życie przeżyje sama!

Unikam na moim blogu takich osobistych wynurzeń, choć przecież blog to swoisty pamiętnik... Wolę pisac o listkach, miseczkach, pieskach i kurkach. Lecz w chwilach, gdy rozterki dnia ogarniają moje myśli bez reszty a ja biorę się z nimi za bary, wówczas ludzka, rodzicielska i zawodowa odpowiedzialność skłaniają mnie do dzielenia się także takimi przemyśleniami. A nóż, ktoś, kto to przeczyta, sam boryka się z podobnymi sprawami lub ma je za sobą i zechce podzielić się swoimi doświadczeniami. Wówczas korzyść będzie wielostronna! Wierzę bowiem nieustająco w nieprzecenialną wartość rozmowy, wymiany myśli nawet jeśli ma ona wirtualną formę.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Słodki smuteczek...

Ach kiedy będzie takie moje Candy, że liczba osób chętnych na nie i pozostawiających komentarze będzie tak imponująca jak u innych Bloggerek? Cóż, oczywiście uzbroję się w cierpliwość, wszak do końca jeszcze tydzień, ale jakoś tak mi się smutno zrobiło, bo nie wiem czy nie trafiłam z przedmiotem, czy wszyscy moi Podczytywacze wolą podczytywać tylko i nie zabawić się w losowanie...

Zachęcam gorąco - będzie mi ogromnie miło jeśli przy okazji Candy, będę mogła Was poznać.
A tak, nawet nie wiem kto tu do mnie zagląda... ;)


Jeśli udało mi się namówić do wzięcia udziału w losowaniu, to zapraszam na moje Candy.


Rodzinny weekend

Weekend był bardzo udany, ponieważ nawiedziły mnie moje dwie kuzynki, z którymi kontakt mamy rzadki ale zawsze bardzo serdeczny. Spędziliśmy sobotnie popołudnie i wieczór na wspominkach i pogaduszkach, zaś w niedzielę, dzięki temu, że się wreszcie rozpogodziło poszliśmy na spacer po okolicy.
Dzięki padającym ostatnio deszczom przyroda jakby zaczyna przyspieszać, listki na krzewach rosną niemal w oczach, ale na drzewach, zwłaszcza pierwszych ze swoim kwieciem śliwach jakoś niemrawo pojawiają się pączki. Z punktu widzenia plonów pewnie to dobrze, bo "zimni ogrodnicy" być może nie będą mieli szans zmrozić młodych zawiązków. Ale oczekiwanie na to wielkie wiosenne buum wydłuża się niemiłosiernie. Spróbowałam więc upolować trochę zieleni - czego dokumentacja poniżej, ale jednak bardzo tęskno do zielonej murawy i obsypanych liśćmi drzew.

Dzięki planom weekendowym kolejna przerwa w dostępie do sieci nie była aż tak dolegliwa (wrrr). Przyznam, że mając związane ręce w sytuacji, gdy korzystamy z jedynego na tym terenie sensownego providera jest mocno frustrujące. Mogę zżymać się tylko, że w święta wielkanocne i ostatni weekend łącznie z piątkiem i dzisiejszym przedpołudniem nie mieliśmy kontaktu ze światem i mieć nadzieję, że w dłuugi weekend będzie sieć. Staram się więc myśleć pozytywnie, tymczasem wrzucając trochę ZIELONEGO :)









Niestety na ziemi spustoszenie robią kury, które z kurnika notorycznie wypuszczane są przez psy, włamując się do woliery. Ciągle są bowiem przekonane, że kury dostają jakieś niebywały rarytasy, robią więc podkop dziobiące towarzystwo wypuszczają na wolność a wówczas spustoszeniom w ogrodzie nie ma końca. Niemniej jednak ta bida na zdjęciu poniżej, to robota naszego "bobasa". Borys odcina czubki tego co wyrośnie z ziemi. Już nie wiem czy Borysa czy kury winić za brak w tym roku krokusów, przebiśniegów i innych roślinek, które tak pięknie witały wiosnę :(


poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Bulwers przy deszczowej pogodzie.

Pogoda nastraja wybitnie refleksyjnie. A skoro jestem w mieście, siedzę i czekam na spotkanie, mam sieć więc i różne myśli łażą mi łbie. Między innymi taka...

Chyba zacznę chodzić z aparatem fotograficznym. Nie tylko dlatego, że lubię robić zdjęcia, ale po to żeby dokumentować oryginalne zjawiska.

Co prawda mój kręgosłup już się buntuje, bo nie umiem ograniczyć codziennego bagażu. Zawsze jestem tak spakowana, jakbym spodziewała się nalotu bombowego, przedzierania przez busz czy wyprawy na inny kontynent. A i tak w ostatnim czasie znacznie ograniczyłam przedmioty, które zapełniają moją torbę! Próbowałam także metody na "małą torebeczkę". W efekcie w torebeczce mieścił się portfel z dokumentami, klucze do domu, klucze do samochodu, inhalator, chusteczki do nosa ale już na resztę rzeczy nie starczało  miejsca. Zatem notka, kalendarz, piórnik, kosmetyczkę, krem do rąk, okulary do czytania, okulary słoneczne upychałam w dodatkowe torby i wtedy dopiero wyglądałam jakbym wybierała się na wycieczkę :) Kiedyś nosiłam jeszcze plaster bez opatrunku, plastry z opatrunkiem, wodę utlenioną, agrafki (nieodzowne wyposażenie młodej mamy), małe opakowanie mokrych chusteczek, karteczki do notowania nawszelkiwypadek, taśmę domierzeniaczegokolwiek, małą poziomicę (spokojnie - w breloczku ;)) a do tego masę breloczków i wisiorków podpiętych do pęczka kluczy.

Obecnie swój bagaż ograniczam do naprawdęniezbędnychrzeczy. Ale i tak waży on od cholery1 Jak jeszcze wrzucę materiały dla Klientów, podręczniki angielskiego (którego uczę się już obecnie dla własnej przyjemności - jakie to miłe :) ) to żałuję, że nie spakowałam się w walizkę pokładową. Perspektywa wrzucenia jeszcze mojej kochanej lustrzanki przyprawia mnie o mdłości, a zdjęcia robione "małpką" - którą mogłabym pożyczyć od Córki - nie mają już tego waloru co ujęte "poważnym sprzętem".

Skąd pomysł na noszenie aparatu? Pora przejść do sedna po nieco długim wprowadzeniu :D
Otóż KWIATKI wszelkiego gatunku, jakie spotykam na świecie albo mnie zadziwiają, albo zniesmaczają albo wywołują niepohamowany śmiech. Niektóre ujęcia aż prosiłyby się by umieścić je na demotywatorach.

Przykłady? Proszę bardzo.
Gdy przejeżdżam świat - doskonałą perspektywę zyskuję zwłaszcza z okien autobusu - widzę wiele przypadków niepohamowanej inwencji inwestycyjnej właścicieli prywatnych domów. Gdy doszłam do trzydziestu paru przypadków pseudopięknych za to wykwintnie pokracznych "dworków polskich" na odcinku trzech kilometrów trasy ze stolicy na moją wieś - zrezygnowałam z liczenia a ręce mi opadły.
Co to za koszmarna moda?! Mam wrażenie, że jakieś 90% powstających domów to bardziej lub mniej przypominające kostki domki, ze spadzistym dachem z lukarenkami (większość to malutkie budyneczki, z poddaszem mieszkalnym chyba tylko dla Pigmeja)  i obowiązkowo z ganeczkiem z kolumienkami! 
Popatrzcie sami...
pochodzenie zdjęcia
Dworek Polski - Płońsk
plonsk.olx.pl
albo "dworek polski typu buda dla psa"...

pochodzenie zdjęcia: domoprojekt.pl  
pochodzenie zdjęcia twojprojekt.pl











Rekordziści idą na całość i fundują sobie takie ganeczki i z przodu i z tyłu domu. Nieważne przy tym, czy to pasuje, czy jest do czego przyczepić ganeczek, ważne że kolumienki są! Często te falliczne potworki odlewane są w tekturowych, gotowych szalunkach. Niekiedy inwestorzy nawet nie usuwają tej papierowej gilzy - nie wiem czy to ładne, czy pomysł się skończył czy o co chodzi? Ostatnio stwierdziłam, że chyba zacznę fotografować te "cudeńka". Choć mam świadomość, że nawet najcelniejsze wyśmianie podobnych praktyk, nie wpłynie na decyzje ludzi, którzy całe życie marzyli o własnym domku z kolumienkami. Choć z drugiej strony, przepuszczona przed kilkunastoma laty krytyka dekorowania ogrodów krasnalami chyba przyniosła jakieś efekty. Z tym, że o ile krasnala łatwo wywalić z obejścia o tyle pozbycie się kolumienek to już nie taka prosta sprawa. Nadzieja moja jedynie w tym, że domy-kostki z kopertowym dachem z lat pięćdziesiątych ub. wieku (mam wrażenie, że według jednego projektu z jakąś wdzięcznie brzmiącą nazwą składającą się pewnie z liter i cyfr) obecnie przerabiane są pod okiem obdarzonych inwencją architektów w naprawdę fajne domy, niekiedy bez śladów koszmarnego protoplasty. Może za jakiś czas, ktoś weźmie się za te brzydactwa i krajobraz zacznie się zmieniać.

Drugi przykład - z gatunków tych, które zupełnie mnie nie śmieszą, a nawet o zniesmaczeniu bym tu nie mówiła ale o ważącej krew w żyłach praktyce niektórych mężczyzn. Choć w ich przypadku używanie tego określenia jest co najmniej nie na miejscu. Mam na myśli osobników płci brzydszej, którzy idą sobie z pustymi rękami (pewnie dla lepszej równowagi) albo gadają przez telefon (przynajmniej jedna ręka jest zajęta a bywa, że i dwie, bo w drugiej jest kiep) albo siedzą w samochodzie na parkingu (i też czymś zajmują ręce - nawet nie chcę wiedzieć czym).
Podczas gdy ich kobiety drepczą za nimi z siatami i wywalonym do pasa językiem, albo trzymają dziecko w jednej ręce a drugą targają ciężkie pakunki.
Powiem o dwóch - ostatnio widzianych - szczególnie ohydnych przykładach tego zjawiska. Droga krajowa 61, samochód za samochodem, co jakiś czas TIR, który o mało nie wywraca pieszych (sama doświadczam tego, gdy muszę przejść kilkaset metrów wzdłuż drogi od - albo do - autobusu), a tu proszę idzie młody, dwudziestoparoletni tatuś, gada przez komórkę, a za nim drepcze dziewczynina z rocznym, najwyżej dwuletnim maluchem na jednej ręce i z pękatymi siatami w drugiej. Jadąc mogłam jedynie zakląć siarczyście, zwłaszcza, że akurat jechałam sama.

A drugi przykład. Idziemy z Z. z Biedronki, widzę przed nami kobitkę, która wywleka z kosza zakupy (toreb masa, zakupy ledwo zmieściły się z koszu - rzecz miała miejsce przed świętami!), torbę za torbą, następnie podaje synowi, mającemu "na oko" jakieś dziesięć, dwanaście lat torbę z kukurydzianymi chrupkami, sama biorąc wszystkie pozostałe zakupy i wyraźnie uginając się pod ich ciężarem. Mówię do Z.: i sam zobacz, jak tu się dziwić, że taki jak dorośnie, to swojej kobicie nie pomoże, jak już za młodu matka go wyręcza. Na co Z. mówi: nie zdziwiłbym się gdyby szła do jakiegoś samochodu, w których czeka na nią mąż. I patrzeć, rzeczywiście! W środku siedział, wyraźnie zdegustowany - pewnie długim oczekiwaniem - pan i władca. Ech, nawet nie wiadomo co w takiej sytuacji zrobić.Z ociąganiem wylazł z wozu i łaskawie otworzył bagażnik. Ludzkie panisko!

To tyle na razie przykładów ludzkiej głupoty i bezmyślności choć ze skrajnie różnych dwóch bajek. Deszcz ciągle pada, ale o szesnastej jestem umówiona na kawkę. Potem wsiądę sobie do autobusu i będę liczyć kolumienki i ganeczki.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Trzy dekady poszukiwań uwieńczone sukcesem!

Gdy miałam dwanaście, trzynaście lat i chodziłam do ogniska tanecznego w pobliskim Domu Kultury, niejaka Pani Suzin, opiekunka naszego zespołu postanowiła wystawić "Królewnę Śnieżkę". Hasło od razu zelektryzowało moją artystyczną duszyczkę, zwłaszcza, że była to moja ulubiona bajka z dzieciństwa. Była ukochaną książką, po którą zawsze sięgałam w chwilach, gdy okropnie dawało mi się we znaki moje jedynactwo. Najczęściej towarzyszyła mi ta książeczka, gdy byłam przeziębiona i musiałam leżeć w łóżku. Oczywiście libretto znałam na pamięć, ale mogłam w nieskończoność oglądać hipnotyzujące ilustracje Jana Marcina Szancera, które zdawały się poruszać. Słowem: była to dla mnie książka MAGICZNA.

Perspektywa wystawienia w ognisku mojej ukochanej bajki była jak los wygrany na loterii. Na hasło, czy ktoś mógłby przynieść książkę na zajęcia i pożyczyć Pani Suzin - byłam pierwsza! Książkę przyniosłam, przekazałam, w duchu żegnając się na jakiś czas z ukochaną lekturą. Ten czas okazał się bardzo długi... Swojej książeczki nigdy nie odzyskałam, Pani powiedziała, że gdzieś ją zawieruszyła i może kiedyś znajdzie, a może nie. Ja obraziłam się śmiertelnie, jak nigdy poprosiłam o pomoc mamę, która też niczego nie wskórała. Książeczka przepadła, a w moim sercu pozostał smutek, żal i brak zgody na nieuczciwość! Możecie mi nie wierzyć, bo choć nie jestem osobą mściwą czy szczególnie pamiętliwą (myślę, że w granicach normy) nie zapomniałam nigdy pogardy, jaka malowała się na twarzy Pani, kiedy nie tylko nie przeprosiła mnie ale próbowała wyśmiać, że taka duża dziewczynka, rozpaczać za jakąś tam książką! To ani nie była jakaś tam książka, ani nie był to powód do wyśmiewania dziecka. Oczywiście zawinęłam się na pięcie i tyle mnie w ognisku widzieli.

Szukałam bezskutecznie tej książeczki przez ostatnie trzydzieści lat. Zaglądałam do antykwariatów, przeszukiwałam allegro. W ostatni czwartek, gdy przechodziłam koło nieznanego mi antykwariatu, weszłam i ucięłam sobie przemiłą pogawędkę z właścicielem tego magicznego przybytku. Zresztą ludzie pracujący w antykwariatach - bo w księgarniach często spotykałam ludzi z przypadku - to specyficzny gatunek Ludzi. Ludzi ciekawych świata, oczytanych, przemiłych, otwartych, pomocnych... mogłabym mnożyć określenia.
 Jak zwykle - od trzydziestu lat - zagadnęłam o bajkę. Problem polegał jednak nie tylko na tym, że książeczka ta jest rzadkim zjawiskiem bibliofilskim, ale dodatkowo nie pamiętałam autora tejże. Wiedziałam tylko, że bajkę zilustrował Jan Marcin Szancer. Na marginesie: w ostatnich latach książki ilustrowane przez Szancera są bardzo cenione wśród zbieraczy, z jednej strony z uwagi na ich małą ilość na rynku z drugiej, ze względu na brak wznowień.
 Opisywałam: jasna, praktycznie biała, sztywna okładka. Dominująca pastelowa kolorystyka z odrobiną turkusu, w takim rozmiarze (tutaj w ruch szły ręce). No niestety, nie ma - odrzekł Pan Antykwariusz. Ja przytaknęłam bez zaskoczenia, wiedząc, że poszukuję igły w stogu siana. Ale poprosiłam, żeby dał mi znać jakby pojawiła się kiedyś - dałam swoją wizytówkę i jeszcze chwilę sobie pogawędziliśmy. Nawet sięgnęłam ręką w kierunku jednej z półek, dookreślając rozmiar mojej bajki - wskazując na książeczki w podobnym rozmiarze. I wyobraźcie sobie, Pan Antykwariusz podążając za moim wzrokiem i ręką, chwycił nagle za grzbiet jakiejś białej, miękkiej (!) okładki. I?!! TO ONA!!!! - wykrzyknęłam, a na mojej twarzy rozbłysło tysiąc słońc. Naprawdę to była moja książeczka! Cóż, wszystko się zgadzało poza okładką, która w moim egzemplarzu była sztywna, tutaj była w wersji broszurowej. BIORĘ!! wykrzyknęłam. Za 15 złotych moja ukochana książka wróciła do mnie. Umówiłam się jeszcze, że jak już się nią nacieszę to przekażę mu ją do introligatorskiego liftingu (małżonka Pana Antykwariusza jest introligatorem).


Tymczasem patrzę sobie na nią wzruszona i mam poczucie, że odzyskałam COŚ NIEZWYKLE WAŻNEGO - kawałek swojego dzieciństwa:D



W weekend postanowiłam pomalować dla przyjaciółki Karolinki cukierniczkę. Teraz włożyłam ją do pieca, ale gwoli kronikarskiej staranności sfotografowałam przedtem, żeby tutaj pokazać swoje ostatnie malowanko.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Podsumowanie świątecznego weekendu!

W tym roku święta wypadły nieźle, choć pogoda zdecydowanie wypięła się na nas. W niedzielę nawet padał śnieg! Niemniej jednak pokuszę się o krótkie podsumowanie:

1. Bez wariactwa z miotłą.
Totalny luz. Dzięki temu, że K. wyglansowała okna, moje samopoczucie było tak dobre, że już nie szalałam z niczym więcej. Chyba pierwszy raz w życiu odpuściłam sobie generalne sprzątanie. Zrobię to jak pogoda będzie ładna, dywany będę mogła wyrzucić do ogrodu, wyprane narzuty rozwieszę na powietrzu żeby wyschły.
Wiosenne porządki muszą poczekać.

A ja - bez wyrzutów sumienia - spędziłam sobie święta w pozycji horyzontalnej z wyjątkiem sytuacji, gdy nawiedzali nas Przyjaciele i Rodzina :)

2. Przyjaciele dopisali, choć niespodziewanie :)
 I dobrze, bo gdybym się ich spodziewała, to na pewno latałabym na miotle i totalnie wypluta świętowała Wielkanoc. A tak: totalny luz i swoboda. Agusia, której oczekiwałam w święta, już na początku Wielkiego Tygodnia, powiedziała, że nie wyrobi się z odwiedzinami u nas. Skoro tak, po przełknięciu kilku gorących łez, stwierdziłam, że nie mam motywacji do sprzątania. Tymczasem w sobotę rano dostałam sms-a, że plany się zmieniły i Agusia z Mężem i Córką przyjadą wieczorem. Przysiadłam do wymalowania dla nich prezencików, gdy odezwał się telefon: Monia z Darkiem (kolejna para Przyjaciół) jest pięć minut od nas i mogą wpaść na kawę. Byli za dziesięć minut. BYŁO FANTASTYCZNIE. Po ich wyjeździe przygotowałam faszerowane jaja na wieczór i spokojnie zajęłam pozycję horyzontalną przed telewizorem. Na miotłę patrzyłam z odrazą i stwierdziłam konsekwentnie: nie napinam się. Goście przyjechali, poczęstunek spałaszowali i kurzu nie zauważyli ;) BYŁO FANTASTYCZNIE. Wniosek nasuwa się oczywisty: warunkiem udanego spotkania nie jest wysprzątane na glans mieszkanie :D Oczywiście słyszałam takie opinie nie raz, ale wiedziałam swoje: goście w dom, wsiadam na miotłę. Teraz mój światopogląd zmienił się diametralnie!

3. Zero przeżarcia (hura!)
 Chyba pierwszy raz w życiu nie umieraliśmy przy stole. Zrobiłam to co potrzebne i w ilościach, które nie wymagały ratowania się raphacholinem czy innym espumisanem. Udało mi się niczego nie wyrzucić z jedzenia, choć ten problem - odkąd mamy kury właściwie został wyeliminowany. Niemniej zawsze, nawet wówczas, gdy to co zostanie niezjedzone trafia się naszemu stadku, czuję się z tym trochę nie "tak". Nie znoszę marnować jedzenia. Tym razem wszystko zaplanowałam idealnie!
W poniedziałek mieliśmy gości na obiedzie - przyjechał Brat Z. z synem. Zrobiłam indyka w żurawinie, żur i tiramisu na deser. Wszystko wyszło jak trzeba i bez przesady.

Jedyna rzecz - całoświąteczna awaria internetu - trochę popsuła humor zwłaszcza naszej Córce, dla której internet jest jedynym kontaktem ze Światem i Przyjaciółmi. Ja też nie byłam najszczęśliwsza ale jakoś to rozchodziłam :)

Słowem: bilans świąteczny wypadł w tym roku na szóstkę.

piątek, 6 kwietnia 2012

Najstarsze Dziecko "się amortyzuje", młodsze Dziecko choruje a ja jeszcze mam szanse...

W poniedziałek przeżyłam szokujące zdarzenie (;)) i już ochłonęłam na tyle, żeby dziś wieczorem o tym napisać na blogu, tymczasem musiałam zmienić plany! Do tematu powrócę.

Gdy wróciłam dzisiaj do domu, czekała mnie NIESPODZIANKA! Moja Córka, Dziecię, które ostatnio przyprawiło mnie o kolejną kępę siwych włosów, zrobiła mi totalnie zaskakującą, nieprzewidzianą, niesamowitą i ogromnie MIŁĄ niespodziankę! UMYŁA OKNA. Sama z siebie, nie proszona, nie ponaglana! Tak, tak, ja też w to jeszcze nie mogę uwierzyć. W przypływie matczynej radości oraz totalnej niepoczytalności (co więcej nie żałuję! :) ) umorzyłam Dziecięciu, 1/6 długu, na który złożyły się dwa mandaty, wlepione w ciągu czterech dni - a tak naprawdę dzień po dniu roboczym: w piątek i poniedziałek za jazdę na gapę. Po prostu SZOK.
Córka słyszała jak komuś telefonicznie jęczałam, że jeszcze okna powinnam umyć i zrobiło jej się mnie szkoda. Och jakie to miłe. Po prostu ochów i achów nie starcza by opisać moją radochę. Jej uczynek ma jednak także i "ciemną" stronę. Otóż moja Czternastolatka machnęła prawie wszystkie okna (nie umyła w pokoju u braci - chyba specjalnie :) i w piwnicy - bo zapomniała) i zrobiła to wszystko w ciągu pięciu godzin, podczas mojej nieobecności. Do tego zastałam Ją w doskonałej kondycji! Ten fakt uzmysłowił mi, że niestety latka lecą. Ja po takiej rundzie okiennej leżałabym półżywa kołami do góry. A tu proszę. Dziecko kwitnie, okna błyszczą a mnie nie domyka się kopara ze zdumienia!

Wracając do doświadczenia z poniedziałku.
Syn mój K., który w ubiegłym tygodniu nie chodził do szkoły z powodu glutów do pasa oraz kaszlu, który to do środy suchym, od czwartku już mokrym się stał wskazując, że idzie ku dobremu - w poniedziałek poszedł do szkoły. Przy "pobraniu" Dziecka ze szkoły okazało się, ze Dziecko wyje, płacze i trzyma się za ucho.

K. przywitał mnie oświadczeniem:  
- Mamusiu, musimy pojechać do lekarza, bo mam zapalenie ucha!
- A kto tak powiedział, synku? - zapytałam.
Ja tak mówię - odpowiedziało dziesięcioletnie dziecko.
Zdębiałam.

Ale jego tyrada dopełniona stroną wizualną cierpiącego dziecięcia od razu popchnęła mnie w stronę dobrze nam znanego (z wczesnego dzieciństwa moich latorośli) SOR-u na ul. Niekłańskiej (dla niewtajemniczonych: Szpitalny Oddział Ratunkowy). Stwierdziłam, że jazda z wyjącym i cierpiącym dzieckiem 50 km do naszego lekarza POZ (co za skróty powymyślali!!) jest bez sensu, stąd decyzja by zasięgnąć pomocy w "STOLYCY". Niezwłocznie! ... gdybym wiedziała ile "zwłoka" trwać będzie, mogłam pojechać do najbliższego miasta wojewódzkiego, a może i dalszego...
A tam... Już pod koniec TRZECIEJ GODZINY OCZEKIWANIA dostaliśmy się do lekarza. Myli się jednak ten, kto uważa, że taaaaaka była kolejka. Co to, to nie. Po prostu Personel SOR - zgodnie z wywieszką na szklanych drzwiach - decydował o kolejności dzieciaczków, poddawanych badaniom. Ponieważ K. nie gorączkował więc musiał odsiedzieć swoje. Wszyscy już znosiliśmy jajo z kolcem (każdy własne), K. w międzyczasie zdawał się ozdrawiać. Nawet, (ach ja, wyrodna matka!) zaczęłam podejrzewać, że zdolny do aktorskich inscenizacji K. po prostu nas wkręcił. Na marginesie pragnę dodać, że obok wspomnianej karteczki była jeszcze jedna "uprzejma" informacja: ZAKAZ KARMIENIA I POJENIA DZIECKA PRZED ZBADANIEM PRZEZ LEKARZA. Oczywiście ZAKAZ złamałam, bo dziecko było gotowe przed badaniem umrzeć z głodu. Ale do tego się nie przyznałam ;).

Po pytaniu, które musiałam - jak sądzę - zadać dość jadowitym tonem,  

- czy trzy godziny oczekiwania uprawniają nas już do przyjęcia? - hm... - K. został zbadany.

 I tu dopiero się zaczęło! Zostałam potraktowana tak, jakbym dziecko chciała przenieść na tamten świat. Dowiedziałam się, że skandaliczne jest to, że nie pokazałam przez cały tydzień zakatarzonego dziecka lekarzowi, że dziecko ma ostre zapalenia ucha (przeze mnie!), że ma zapalenie oskrzeli (przeze mnie!), że jestem nieodpowiedzialna i do tego pcham się do Warszawy ze wsi, podczas, gdy nasz lekarz POZ jest 50 km. stąd. Wszystkie próby wytłumaczenia, czy przerwania tyrady lekarce na nic się zdały. Gdy udało mi się wreszcie wtrącić, że nauczona doświadczeniem, wiem, że na podstawie kataru i kaszlu, bez gorączki, osłabienia czy braku apetytu żaden lekarz nie zacznie leczyć dziecka inaczej niż objawowo - usłyszałam:  
- a pani jest lekarzem?!! 
 - no nie, odpowiedziałam
- to może zacznie pani studiować medycynę to wtedy porozmawiamy!

Zamknęłam się, bo byłam skupiona na przełykaniu łez, pchających się do gardła i oczu.

Po godzinnej kolejce do RTG, które nie wykazało (na szczęście!) żadnych zmian w płucach, zaczęła się runda nr II. Pani doktor zapisała Augmentin. Na sugestię, by może zapisałaby jakiś inny antybiotyk, bowiem Augmentin, na żadne z moich dzieci, włączając nas z Z. na dokładkę, nie działa - znowu zostałam odesłana na studia medyczne.

Po powrocie do domu (przed 22-gą zapakowaliśmy dzieciarnię do łóżek) rozmówiliśmy się z Z. i ustaliliśmy, że leczymy K. bez Augmentinu. W czwartek pojechaliśmy do naszej pediatry rejonowej (osoby, do której mam wielkie zaufanie i darzę ogromnym szacunkiem) dowiedziałam się, że:
1) ucho - już jest prawie zdrowe (tylko ślad przebytej infekcji), do tego infekcja była galopująca i żadna w tym moja wina czy niedopatrzenie. Prawdopodobnie zaczęła się wówczas, gdy K. zaczął się skarżyć na ból ucha w poniedziałek, w szkole.
2) Zapalenie oskrzeli - owszem jest, ale wygląda na to, że K. wyzdrowieje bez antybiotyku!! sprawdzimy to we wtorek, po świętach, i dopiero wtedy (jeśli będzie to konieczne), rąbniemy antybiotykiem,
3) jestem dobrą i odpowiedzialną mamą i w ogóle mam się nie przejmować takimi głupimi tekstami jak w SOR-ze.

UFF!

...ale do czwartku chodziłam jak zbita. Od czwartku podźwignęłam się (biedactwo ;) ).
No to tyle z frontu. Tymczasem.

wtorek, 3 kwietnia 2012

PIERWSZY SŁODAK U KATEPORT

Ogromnie się cieszę, że to już (skoro powiedziałam 8.000 wejść - to nie ma zmiłuj)! 
Z drugiej strony mam tremę, bo to mój pierwszy raz ;)

Nie kryję, że opieram się na wzorcach sieciowych (tutaj na ostatnim candy anyi - mam nadzieję, że wybaczy mi takie ściąganie :) ).


Zatem do dzieła
jeśli podoba Wam się mój SŁODAK - zapraszam gorąco!!




Oto zasady naszej zabawy; proszę o: 

1. pozostawienie pod tym postem komentarza z deklaracją wzięcia udziału w zabawie.
2. umieszczenie podlinkowanej informacji ze zdjęciem i adresem mojego Candy u siebie na blogu (lub FB).

3. cierpliwe oczekiwanie na wyniki ;)

Zabawa trwa do - 30.04.2012r.

WYNIKI - 1 MAJA - w końcu święto pracy to też dobra okazja :) 
 
Reasumując - 1 maja zostanie wybrana OSOBA, która otrzyma miseczkę ode mnie.
Wybiorę Autora najciekawszego wpisu :D Nie ma więc wątpliwości, że wybór zostanie dokonany w najlepszy możliwy sposób: ABSOLUTNIE SUBIEKTYWNIE ;)

Za doświadczeniem doświadczonych blogerek, nie ograniczam udziału osobom spoza blogerowego świata. Wówczas proszę o kontakt na mail z informacją, kto bierze udział w zabawie, jaki komentarz zostawił i linkiem do swojego FB :)

Zapraszam!

niedziela, 1 kwietnia 2012

Najlepszy dowcip zrobiła pogoda

Wiem, że prima aprilis ma swoje prawa, ale z tą pogodą to naprawdę kiepski żart...
Dzisiaj od rana co i raz wali śnieg, w końcu zapomniałam wyjść w ciągu dnia i uwiecznić ten niesamowity widok. Co prawda roślinki mnie tej wiosny zawiodły (nie wzeszły żadne! słownie ŻADNE krokusy ani szafirki) więc śnieg zalegający ziemię specjalnie mnie nie dobił, choć zimnica i wiatr skutecznie zniechęciły do wyściubienia nosa z domu.
Dzisiaj odwiedził mnie mój ukochany, jedyny i do tego były teść. Jak zawsze było przesympatycznie, wyjeżdżając schwycił moją mamę i swoją srebrną rakietą pognał do stolicy.
My tymczasem leniwie i niedzielnie snujemy się po domu. Sprzątać mi się nie chce, a pogoda dała mi alibi na mycie okien. Zatem usiadłam sobie i machnęłam kolejne dwie miseczki.





Z. natomiast razem z dzieciakami postanowili zrobić świeczki. Siedzą teraz w jadalni i przygotowują stearynę, barwniki, zapachy... Ciekawa jestem co im też wyjdzie :)