środa, 30 maja 2012

spieszę z wyjaśnieniami

Po parodniowej przerwie w publikacji moich pseudomądrości blogowych, zawsze, ale to zawsze, czuję się winna. Od razu postanawiam się tłumaczyć dlaczego mnie nie było, co robiłam itd. To chore przekonanie zakorzenione już w dzieciństwie, choć ogranicza mnie okropnie i z czego zdaję sobie sprawę, cudnie kwitnie w mojej podświadomości. Zatem aby wybrnąć jakoś z uśmiechem i przymrużonym  okiem powiem tylko, że: "działo się". I wiernych Podczytywaczy pragnę poinformować, że działo się, lecz nie na łazienkowym froncie. Front robót remontowo-budowlanych idzie swoim tempem, Z. w magiczny sposób, mimo rozpierduchy w samym sercu domu, pod koniec weekendu tak wszystko uprząta, że zupełnie normalnie da się żyć w ciągu tygodnia. Cały miniony tydzień był jakiś zwariowanie zajęty. Nic spektakularnego co prawda się nie zdarzyło, świat nie skłonił mnie do snucia filozoficznych rozważań, lecz kalendarz miałam zapełniony niemal do godziny. Za to już od ostatniego weekendu cała moja uwaga, energia, rozum i serce zajmował wtorek, który był wyjątkowo obciążony zarówno czasowo jak emocjonalnie. Na godzinę jedenastą umówiona była geodeta - biegła sądowa, która miała dokonywać swych czynności mierniczo-badawczych w terenie. Jej wizyta z kolei związana była z wizytą moich Rodziców, którzy jako właściciele posesji i domu, w którym mieszkamy chcąc czy nie chcąc wciągnięci są w koszmarny gruntowy spór z sąsiadami, który trwa już sezon II. (Jak dobry serial, prawda?). Ponieważ mój"Tatuś" nie należy do osób, w towarzystwie których czujemy się miło i swobodnie, więc perspektywa spędzenia z nim kilku godzin, napawała mnie, Z. i moją Mamę lekkim niepokojem (pozostańmy przy tym eufemizmie). Ostatecznie Tata nie dopiekł, jak potrafi (pierwsze zaskoczenie tego dnia ;)).  Za to Pani Geodeta... Początkowo daleka od otwartej komunikacji, głucha na wnioski o dokonanie dodatkowych pomiarów we wskazanych przez nas miejscach, została przeze mnie poinformowana , że"wobec tego niech zrobi jak uważa", bo i tak temat wadliwych pomiarów terenu jest obecnie przedmiotem badania przez policję gospodarczą. Wówczas biegła sądowa odzyskała jasność myślenia i udała się we wskazane miejsca, pochyliła głowę nad okazanymi przez nas mapami i zobowiązała się włączyć do swej opinii wszystkie wnioski i dokonane pomiary. Oczywiście sprawa znowu wróci do sądu, bowiem kolejna próba polubownego załatwienia sporu o granicę naszej posesji zakończyła się fiaskiem. Dość powiedzieć - aby nie zanudzać - że nasi sąsiedzi, którzy są pozbawionymi kultury, wyobraźni i moralnych zasad kreaturami oczekiwali, że połowę spornego obszaru rodzice im oddadzą tak, po prostu a za drugą zapłacą piętnastokrotnie wyższą kwotę niż cena, która wynika z realiów tego terenu. Propozycja dodatkowo kuriozalna, bowiem moi rodzice przed ponad dwiema dekadami już raz za ten teren zapłacili! Jak obrazowo pani geodeta temat przedstawiła, obie strony mają prawo uważać, że mają rację, bowiem przed wieloma laty "zostały popełnione błędy pomiarowe". I już!!. Przed nami więc kolejne wizyty w sądzie, który - w co wierzę - przyzna rację Rodzicom i uzna, że dokonało się zasiedzenie. Jak już geodeci pojechali, Rodzice zapakowali się do samochodu i ruszyli do siebie, ja w pośpiechu zbierałam się na Spotkanie Optymistyczne, które późnym popołudniem organizowałam w stolicy. To co przygotowałam sobie do ubrania okazało się o jeden w porywach dwa numery za małe (zaskoczenie numer dwa), więc gorączkowo szukałam czegoś innego. Jak już znalazłam się w samochodzie, stwierdziłam, że na pewno zdążę. Lecz tutaj kolejna niespodzianka (czytaj: zaskoczenie numer trzy): wszystkie możliwe i zupełnie nieprawdopodobne miejsca na mojej drodze były zakorkowane, więc wpadłam do biura z wywieszonym ozorem. Nie miałam już czasu na przygotowanie się i powtórzenie prezentacji, bo po pięciu minutach, zaczęli schodzić się Uczestnicy (ci nadgorliwie punktualni ;)). W takich momentach jak ten wczoraj, gdy czeka mnie jakieś wystąpienie a ja nie mam czasu na przygotowania, zawsze przypomina mi się jeden egzamin muzyczny, kiedy wpadłam zdyszana w chwili, gdy już po raz drugi (!! a to była sprawa krytyczna w mojej szkole) wyczytywano moje nazwisko. Zdyszana, z nierozgrzanymi dłońmi zagrałam swój najlepszy w życiu i najwyżej oceniony egzamin. Wczoraj też było dobrze :D

W drodze powrotnej musiałam odebrać Córkę od jej koleżanki i pędzić do domu, w którym już czekał na mnie Z. z którym z kolei mieliśmy pojechać do radnej złożyć podpis pod petycją. Zafiksowana na błyskawiczny powrót do domu nie zwróciłam uwagi na licznik kilometrów więc w drodze skończył mi się gaz (zaskoczenie numer cztery). Musiałam odbić z obwodnicy i zatankować. Ostatecznie dotarłam do domu nadspodziewanie szybko (zaskoczenie numer pięć) i ruszyliśmy z misją społeczną. Po powrocie do domu, gdy na zegarze dochodziła północ, ruchem sunącym dotarłam do sypialni i w mgnieniu oka zasnęłam z uśmiechem na ustach i optymizmem w sercu, mimo zwariowanego dnia i masy zaskoczeń ;)


niedziela, 20 maja 2012

widoki na nowe łazienki zza chmury wszędobylskiego pyłu

Weekend jest piękny, słoneczny, wokół zielono, kwiatki kwitną a wnętrze naszego domku pokrywa się coraz grubszą warstwą remontowego pyłu...

Wczorajsze zagonienie dzieci do odkurzania okazało się działaniem wyłącznie dla sportu - dzisiaj śladu już po tym nie ma. Ale za to ma być nowa łazienka! I to docelowo nie jedna :) Na pierwszy ogień idzie łazienka Chłopaków, ale to jeszcze trochę potrwa. Jak uporamy się z tym wyzwaniem, czeka nas rozebranie podłogi w dotychczasowej łazience, która po powiększeniu będzie damską łazienką. Ale ta operacja zaplanowana jest na resztę lata. Słowem  nasza epopeja remontowa jak Moda na Sukces ma imponującą ilość odcinków. Czasem żałuję, że nie prowadziłam bloga jak zaczynaliśmy nasz remont ponad sześć lat temu. Wprowadziliśmy się bowiem do domku letniskowego moich Rodziców i zakochaliśmy się w nim  po uszy. Zanim przyszła pierwsza zima musieliśmy przekopać linię wodociągową poniżej głębokości zamarzania, bowiem w marcu 2006 roku, gdy wprowadziliśmy się tutaj, wody w kranach niet. Wszystko w cholerę zamarzło. Pierwsze lato zatem przebiegło nam pracowicie (zresztą jak każde kolejne :) ). Trawa czy kwiatki były marzeniem. Na szczęście działka zadrzewiona wcześniej przez moich Rodziców nie przypominała klepiska. Po pierwszej zimie, już było wiadomo, że kolejnym etapem remontu będzie ocieplenie domu. Nasza chałupka nie była zdolna akumulować ciepła i zaraz po wygaśnięciu pieca, mróz wnikał przez nieocieplone ściany i nieszczelne okna. Po powrocie z Warszawy, w domu mieliśmy nawet i 8 stopni. Na szczęście już po pół godzinie do godziny, dawało się funkcjonować w miarę normalnie. I tak ostatnie sześć lat upływa nam na przeróbkach, remontach, udoskonaleniach. Choć nie da się zaprzeczyć, że jest dość uciążliwe i wyczerpujące fizycznie (przede wszystkim Z., który wszystko absolutnie (!) robi sam) to satysfakcję mamy ogromną i duma nas rozpiera. Jednak gdy jest etap szczególnie brudny, tak jak teraz,  moja natura najlepiej czująca się w porządku - cierpi. Staram się jednak nie widzieć tego co jest ciemną stroną remontu, bo nagroda zawsze jest ponad doświadczone niedogodności.  Gdy przypomnę sobie na przykład co się działo w domu gdy przebijaliśmy się do starej piwniczki na węgiel, przez 25 centymetrowe ściany fundamentu po to, żeby zorganizować tam pralnię (tutaj trochę zdjęć), która dzisiaj cieszy oko i zazdroszczą mi jej przyjaciółki ;) to wiem, że było warto :)

Natomiast dzisiaj moja Rodzina aktywna jest wielce, dzieciaki nosi na podwórko, co i raz wpadają na bardziej idiotyczne pomysły (ostatnio grały żwirem w palanta, za przeproszeniem, celując w nasz samochód...), Z. robi kilometry na trasie piętro - warsztat, a wszystko to odbywa się "po moich plecach", wszak na tranzycie właśnie byłam uprzejma zorganizować swoje odosobnienie, miejsce skupienia i twórczego odludzia. Wszystko dziś szlag wziął!
Niczego nie jestem w stanie koncepcyjnie ogarnąć. Wyszłam więc ze swojej norki, żeby uwiecznić to, co  obecny weekend dla mnie przyniósł.
W domu:

tu będzie wejście do łazienki chłopaków (dużych i małych :) )

kawałek Z. w łazience kobitek

po prawej widać dotychczasową łazienkę, która po połączeniu z dobudowaną częścią będzie damskim przybytkiem rokoszy kąpielowych

otóż i miejsce, gdzie stanie wanna - na którą już nie mogę się doczekać... nie powiem ile ;)


podpory wpierają wstawioną belkę stalową, dzięki której nie będzie pośrodku łazienki słupa konstrukcyjnego

obecny prysznic

kibelek, wokół którego teraz złożony został cały łazienkowy dobytek

zakurzona szafka z umywalką :( jak Z. skończy weekendowe budowy, będę mogła ogarnąć to, co z łazienki zostało na razie
I w ogrodzie:








więcej dzisiejszych widoczków na Cyfrowym oku

piątek, 18 maja 2012

Niespodziawana popularność kurzego tematu

Przeglądam sobie czasem statystyki mojego bloga. Nic tak dobrze człowiekowi nie robi, jak świadomość, że ktoś chce poświęcić swój czas i zajrzeć tutaj, dowiedzieć się co mam do powiedzenia a jeśli jeszcze do tego zaszczyca komentarzem, to jest po prostu bosko!

Ostatnio natomiast stwierdzam z zaskoczeniem, że największym zainteresowaniem Podczytywaczy  mojego bloga cieszy się Kurza stopa.



Z jednej strony trochę mnie to zdumiewa, bo nie sądziłam, że tak wielu ludziom "kura w duszy gra" ;) z drugiej strony nie dziwi już tak bardzo, że tak wiele osób docenia smak własnego jaja!

Z inspiracji Pana Marcina, zainteresowanego z żoną budową własnego, małego kurnika i woliery, zmobilizowałam się do zaprezentowania szczegółowego opisu budowy naszego kurnika. Szczegóły oczywiście na Kurzej stopie

środa, 16 maja 2012

fajnie jest!

No i to wprost uwielbiam! Siedzę sobie w suchym miejscu (nic nie kapie mi na głowę) choć na zewnątrz szaruga i leje. Pojadam sobie lody, wprost z pudełka, łyżką do zupy. Ach, jak mi dobrze. Czekam sobie spokojnie na Klientkę, kiwam palcem w bucie, czeka na mnie ciekawa książka i po prostu, na przekór aurze, żyć się chce!
Od razu uprzedzę Szanownych Podczytywaczy, że dealera zmieniać nie muszę! Po prostu samej z siebie jest mi tak błogo i szczęśliwie :)
Nawet dźwięki wiertarek, młotków i szorowanie papierem ściernym po ścianach nie są w stanie zmącić mojego spokoju.  Na korytarzu bowiem odbywa się generalny remont klatki schodowej, a budynek przedwojenny, więc staranność a nawet pietyzm są niezbędne. Aaaa. Jak fajnie jest!
No, chyba, że coś było w tych lodach?... Carte D'or Cheesecake with Raspberry Sauce. Mniam. Właśnie skończyłam.
No to do pracy, Rodacy!!

sobota, 12 maja 2012

droga przez mękę...

Od dłuższego czasu usiłuję zbudować swoją stronę www. Na przestrzeni ostatniego roku kilkakrotnie czułam przypływ nadludzkiej siły oraz nieposkromionej determinacji aby tego dokonać. SAMODZIELNIE. Co z tego, że stronę wykupiłam tam, gdzie oferowano "niezwykle przystępny program do samodzielnego tworzenia strony www". Co z tego, że powstają nowe serwisy typu "jedenijeden". W cholerę! Nie jestem w stanie tego ustrojstwa rozgryźć. Co ciekawsze, dekadę temu stworzyłam własną stronę www, samodzielnie, z nieznaczną pomocą Z. Tymczasem dzisiaj, czuję jakbym była głucha, niema i ślepa. Do tego nawet nie rozumiem używanej tam nomenklatury. Po prostu dochodzę do wniosku, że jestem debilem, bez szansy na funkcjonowanie w wirtualnej przestrzeni.
Imając się ostatniej nadziei ściągnęłam wersję testową Pajączka, programu w którym przed laty, z pewnymi trudnościami, ale jednak własnym wysiłkiem "wykreowałam" wirtualną obecność. Teraz nic! 

Znajome z czasów szkolnych, przedziwne uczucie furii i frustracji wypełniającej całe moje jestestwo jest i teraz moim udziałem. Tłumaczę sobie, że to dla ludzi, że w końcu to rozgryzę, pracuję ze sobą jak niezwykle cierpliwy coach z najtrudniejszym klientem. Na nic! W końcu się rozryczałam i postanowiłam poskarżyć na blogu. I właśnie to czynię!
Do tego ta moja okropna, uwierająca momentami ambicja, że sama, że poradzę sobie, że z pomocy nie skorzystam. Nie znoszę prosić o cokolwiek, nie znoszę być od kogokolwiek zależną. Wrrrrr. Chyba muszę nad tym popracować.

środa, 9 maja 2012

terapia maglem, czyli jak poskromiłam swoje rozmemłanie...

Nie jest to może jakieś nadzwyczajne odkrycie, lecz na mnie to działa zawsze! Jak już nie mogę wytrzymać sama ze sobą, czuję jak rozłażę się w szwach, rozglądam się po najbliższym otoczeniu i biorę za to, co najdłużej odkładałam.

Tym razem padło na górę rzeczy do wyprasowania/wymaglowania. Góra piętrzyła się już od kilku tygodni, a ściślej od ponad dwóch miesięcy, jak z wrodzonym sobie wdziękiem zauważył Z. Poskarżył się przy tym, że od pewnego czasu już nie ma co na siebie włożyć (biedactwo!) i musi z góry prania wyszarpywać czyste ubranie. "Szowinistyczna świnia!" - pomyślałam sobie, ale wyrzut sumienia zaczął mnie zjadać od środka. Minęło kilka dni... No dobrze, tydzień z okładem. W końcu wczoraj wzięłam byka za rogi.
Nie cierpię robić tego sama, w końcu jak magiel, to i poplotkować wypadałoby ;) A tu tylko Karmel mi służył swoim towarzystwem. Urocze to kocisko, ale przecież nie będę gadała z kotem! Zwykle udaje mi się wrobić w to moją mamę, jeśli jest akurat u nas, albo którąś z moich koleżanek. Jedyna na podorędziu koleżaneczka, Ania - najbliższa sąsiadka - na której towarzystwo szczerze liczyłam, wzięła się za prace remontowo-budowlane w swoim domu, a ponieważ owe prace wymknęły się spod kontroli, więc ugrzęzła w robocie i ani myślała o towarzyszeniu mi.
Został mi się ino magiel, kot, i Mount Everest ciuchów i pościeli. Nie dokończyłam wczoraj - dokończyłam dzisiaj. Rano nastawiłam kapuśniak, a w przerwach między kolejnymi partiami sprasowanej garderoby, wyskakiwałam do ogrodu i przestawiałam zraszacz. Ani się nie obejrzałam a minęły trzy godziny z okładem. Jednak kosz na bieliznę świeci pustym dnem a ogród jest podlany!!
 Nogi co prawda nie powiem gdzie mi wlazły, bo cały czas przy maglu trzeba stać, ale jak skończyłam, to od razu poczułam się znacznie mniej rozmemłana :)

W trakcie tego nudnego zajęcia, zawsze błogosławię w duchu sama siebie, za genialny pomysł, na który wpadłam kilka lat temu. To już chyba pięć lat minęło, jak wyczaiłam na Allegro magle. Jedno takie cudo nabyłam w drodze kupna. Okazało się, że jest to nadzwyczajne urządzenie, dzięki któremu prasowanie wszystkiego ( z wyłączeniem koszul i zapinanych damskich bluzek i sukienek - a tego praktycznie nie używamy, Z. do pracy nie musi chodzić w koszulach [hurra]) jest znacznie szybsze i zdrowsze dla łokcia niż machanie żelazkiem. Oczywiście na początku moja euforia i miłość do nowego ustrojstwa była tak wielka, że nie nadążałam z... praniem. Ale dość szybko mi przeszło, i teraz jak zbierze się pokaźna kupa (ups) to wyciągam magiel i urządzam łapankę na towarzystwo do maglowania.
Dzięki temu, że wreszcie uporałam się z górą prania, mogę pochwalić się najmłodszym wnętrzem, które Z. dla mnie zrobił. Pisałam o nim, ale dopiero dziś panujący w niej ład (;)) pozwolił na zaprezentowanie szerszej publiczności. Oto nasze pralnia:







Teraz jeszcze muszę dokończyć prezentację na jutrzejsze warsztaty a wieczorem mam Klientkę e-mentoringową. Wiem, że kładąc się dzisiaj spać, będę miała to przemiłe uczucie uporządkowania i spełnienia. Co prawda, wyprasowanie całego prania, nie jest zadaniem szczególnie ambitnym dla człowieka myślącego, ale i takie, odmóżdżające czynności, każda z nas musi robić, nawet jeśli ma nie wiadomo jak wielkie ambicję ;) Są oczywiście szczęściary, które mają babcie, mamy czy innego rodzaju złotorękie pomoce. Niemniej jednak zawsze, jak się tak skatuję jak dzisiaj to czuję się lepiej. Panujący zaś wokół ład - cudownie wpływa na wewnętrzną równowagę. Amen.

niedziela, 6 maja 2012

Tydzień w kratkę

Dziwny weekendo-tydzień majowy wreszcie zbliża się do końca. Oddycham z ulgą, bo to taki dziwaczny czas, ni to wakacje ni to czas pracy. Po tych dziewięciu dniach czuję się poważnie zdezorganizowana i zdezorientowana. Dzieciaki zostały ze mną w domu, Z. co drugi dzień jeździł do stolicy, do pracy. Życie w kratkę. Dla dzieci to na pewno fajny tydzień, bo totalna laba. Kilka razy zawiozłam je na basen, pierwszego maja zaliczyliśmy majówkowy piknik a pogoda spisała się na medal, więc całymi dniami można było siedzieć w ogrodzie (my), lub szaleć na rowerach (chłopcy).

Słowo nt. pierwszomajowego pikniku. Bardzo byłam z siebie zadowolona, że udało się zorganizować ten wypad. Z jednej strony chciałam, żeby nasze dzieciaki poczuły magię piknikowych wypraw, z drugiej, sami chcieliśmy z Z. oddać się przyjemności zapamiętanej z dzieciństwa: koca na trawie, wiklinowych koszyków pełnych termosów z posłodzoną (obowiązkowo!) herbatą, jajek na twardo, mielonki z puszki, ogóreczków konserwowych itp. itd. Zabrakło tylko kurczaka z rożna i ogórków małosolnych, które zapamiętaliśmy z Z. z naszych majówek.

Pojechaliśmy na drugą stronę Narwii, na Kurpie. Bardzo ładna to kraina. Zadziwia mnie zawsze różnica, jaką widać miedzy Mazowszem a Kurpiami. Tam niemal w każdym obejściu jest miły dla oka ład i porządek w przeciwieństwie do "fantazyjnego mazowieckiego nieporządku". Czyściutkie okna, śnieżnobiałe firaneczki, uporządkowane grządki i zagonki, pomalowane na biało kamyki, krawężniki i pnie drzewek owocowych (anstrahuję przy tym od dyskursu na ile jest to estetyczne, praktyczne, ładne czy tradycyjne, w każdym razie robi bardzo schludne wrażenie). Ludzie też jakby bardziej domyci...

Popatrzyliśmy sobie na nasz brzeg, z drugiej strony rzeki. Największym zaskoczeniem było to dla naszych Dzieciaków. Znalazły się tu, skąd z naszej perspektywy widać majaczące w oddali światełka gospodarstw naprzeciwko. Nigdy nie widzieli swojego domku z tej perspektywy. Fajne doświadczenie :)



Znaleźliśmy uroczą miejscówkę i wylegliśmy na łono :) Pogoda była "jak drut".



 Po jedzeniu, każdy rozłożył się na kocu a ja zafundowałam rodzince przedpołudniowe "poczytaj mi mamo". Ponieważ chłopcy mają bardzo głęboką dysleksję i póki co - a wierzę, że to się wkrótce zmieni - samodzielne czytanie jest dla nich istną męką, postanowiłam pomóc im w zaliczeniu trzecioklaśnych lektur. Zwłaszcza do tej, którą dokończyłam na pikniku, nigdy nie trzeba mnie dwa razy namawiać. "O psie, który jeździł koleją" - to kolejna za "Królewną Śnieżką" Marii Kruger ulubiona książka z dzieciństwa. Jak zawsze, i tym razem rozsmarkałam się na koniec, Z i K. też. Córcia i drugi Syn zachowali powagę i nie uronili łezki.

W piątek wpadła do nas Ania z córką. Pogadaliśmy sobie w ogrodzie, przy serach i butelce wina - inaugurując tym samym posiadywanki ogrodowe 2012.

Z kolei w sobotę przypomniałam sobie jak fajnie mieć odchowane dzieci. Robiłam za nianię, pomogłam Karolinie i Łukaszowi - naszym przyjaciołom mieszkającm opodal - w opiece nad ich średnią pociechą (najmłodsza jeszcze kołysze się pod maminym sercem). Półtoraroczny dżentelmen spod znaku Skorpiona, to prawdziwe wyzwanie. Miał świetny dzień, praktycznie cały czas doskonały humorek, wilczy apetyt i masę uroku - to ja i tak wróciłam do domu jak po pracy w kopalni :D Okazuje się, że jednak wychodzi się z wprawy, bo cóż to jest dziewięć godzin z jednym w porównaniu z 24h/dobę z dwoma podobnymi szkrabami... Ale to już było ponad osiem lat temu a i kondycja już nie ta. 

W przerwach życia towarzyskiego, łyknęłam większą część "Non-fiction" Domosławskiego. Ważna lektura, ale zawsze z trudem znoszę, gdy jakaś ważna postać okazuje się postacią bardziej mitologiczną niż realną...

Choć - muszę to przyznać uczciwie - majowy weekend był bardzo udany, to cieszę się, że już dobiegł końca. Wreszcie życie zacznie biec w przewidywalnym kierunku ;)

sobota, 5 maja 2012

Candy dla Olqi

Obyło się bez fanfar i dylematów wielkich a  
Bezapelacyjną zdobywczynią mojego pierwszego Słodaka jest Olqa!!!


 Czerwona miseczka wędruje do Oli (Olu podaj mi na priv namiary adresowe :) )
 
Olqa, poza spełnieniem "formalnych wymogów" słodkiego konkursu, jest także moją bloggową Przewodniczką. Pierwsze kroki w tym zaczarowanym, wirtualnym  świecie pełnym prawdziwych Indywidualności, ludzi arcyzdolnych i arcyciekawych zrobiłam przecież pod Jej okiem, zawracając głowę o szczegóły techniczne :) Nigdy nie wyczułam irytacji czy zniecierpliwienia - ale w końcu trafiłam na Specjalistkę w dziedzinie Efektywnego Funkcjonowania w Świecie Osobników Wiecznie o Coś Pytających, prawda Olu?


Trochę głupio się czuję w tej całej sytuacji (na palcach jednej ręki zliczam Osoby, które chcą moją miseczkę), bo mam wrażenie, że może strzeliłam ze swoim Candy jak przysłowiową "kulą w płot". Czy za wcześnie się z nim wychyliłam? Czy nie trafiłam w gusta? Pojęcia zielonego nie mam.
Nie poddaję się jednak, mimo,  że podobnie jak na moim blogu - gdzie Podczytywaczy nie brakuje (hura!) - to i na Allegro moje prace nie spotkały się z zainteresowaniem :( Ale jak w zdaniu poprzednim - nie poddaję się. Moim celem jest bowiem malować nie tylko dla własnej, ogromnej przyjemności, obdarowywać przyjaciół ale także sprzedawać produkcje rąk własnych.  

Coaching, pisanie i malowanki to mój wymarzony sposób na  życie, na realizację zawodową i zarabianie pieniędzy. Jakoś przez skórę czuję, że to swoista próba, na którą Los wystawia moją wytrwałość, determinację i cierpliwość. A ja właśnie, że przeczekam, a za jakiś czas będę z dumą pokazywać wnętrza z moimi kafelkami, miskami, cukierniczkami i paterami :D
 Nos do góry! - mówię sobie, wkrótce będzie mój czas :D Teraz gromadzę więcej prac, które zaproponuję galeriom w sieci a bardziej doświadczone rękodzielniczki podpytam jak najlepiej dotrzeć do szukających nietuzinkowych przedmiotów Klientów.