wtorek, 13 grudnia 2011

Powrót widoków

I to w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa. Od ponad dwóch miesięcy funkcjonuję bez wsparcia swojej Grupy, z którą przeszłam trzymiesięczne, fascynujące doświadczenie.
Dzisiaj otwieram oczy szerzej, często się uśmiecham, nie zwracam szczególnej uwagi na upiorki, które czasem chcą zważyć mi humor.
Rozstaję się z obecnym pracodawcą - jak pisałam na samym początku, podpieranie stołu skrzypcami nie wychodzi na dłuższą metę...

Dzieciaki nie sprawiają większych problemów niż zwykle, pod moim dachem rozkwita młoda kobieta z wszystkimi urokami i mniej urokliwymi stronami tego zjawiska, a synowie są ogromną radością, chociaż chwilami wydaje mi się, że ich odgłowię ;)

Kury się niosą. Teraz już trochę słabiej. Idzie zima, a ja kurzej hodowli cały czas się uczę. Ale pojawiło się kolejne zwierzątko: Czesław. Zdjęcie Czesława wkrótce zamieszczę w kurzej stopie. Czesław jest specjalistą od piania. I robi to na prawdę z sercem. Ciekawe co powiedzą sąsiedzi, jak wiosną zaczną zjeżdżać na działki. Lecz ja już przygotowałam ripostę: jesteśmy na wsi a nie w jakimś Zdroju czy innym Ciechocinku. I tego zamierzam się trzymać.
Czesław został nabyty w drodze kupna dla moich nieśnych dziewczynek ku ich rozrywce ;) Wygląda na to, że nie był to całkiem głupi pomysł, bo dziewczynki są zadowolone - jak mniemam - bo niosą się  jak latem, a miała być katastrofa wieszczona przez Prawdziwych-hodowców-kur.

Nasz remont trwa i potrwa jeszcze dłuuugo. Do tego Głównywykonawca złamał sobie palec w prawej nodze więc chwilowo wszystko jest w zawieszeniu. Ale ducha nie tracę, więcej, ta zwłoka jest nawet inspirująca, bo coraz to nowe rozwiązania przychodzą nam do głowy i tak się nasza budowlana epopeja plecie.

Znowu trochę maluję. Wyszło mi na to, że zima jakoś szczególnie mnie inspiruje choć światło nie takie... Ale ze mnie żadna artystka więc z tym światłem jakoś strasznie nie walczę, zwłaszcza, że nie maluję portretów tylko abstrakcje. Gdy spoglądam w ciągu dnia na to, co malowałam wieczorem mam dzięki temu dodatkowy fun, bowiem kolory wyglądają inaczej niż przy sztucznym oświetleniu. Jak dotąd nie przeżyłam żadnych rozczarowań, więc uważam, że tak jest ok.

Nie pisałam latem nic. Dziś trochę żałuję bo wiele się działo, ale nie byłam w stanie. Był to bardzo bogaty w emocje i rozkminy czas. Czas kiedy pierwszy raz w życiu mogłam skupić się wyłącznie na sobie i być dla siebie i ze sobą. Oczywiście nie wyjeżdżając w żadną głuszę funkcjonowałam siłą faktu w dwóch różnych rzeczywistościach. Od rana do wczesnego popołudnia dla siebie, w miejskiej dżungli, która otaczała mnie jak pozbawiona wyrazu otchłań. Drugą, większą część doby byłam ze swoją Rodziną. Znacznie więcej czasu mogłam im poświęcić niż kiedykolwiek wcześniej. Stałam się uważna. Zresztą termin "uważna" przechodził w tę i z powrotem w moich myślach i oswoił się na tyle, że chyba najtrafniej wyraża przemianę jaka się we mnie dokonała.

Ostatnie miesiące to także morze czytelniczej rozkoszy. Każdą wolną chwilę wykorzystuję na czytanie. Co prawda upośledzenie polegające na niepamiętaniu tytułów, autorów czy szczegółów z tego co przeczytałam znacznie zmniejsza moje zasoby ale już się do tego w swoim życiu przyzwyczaiłam, a po tym lecie - przestałam się tym przejmować! Zresztą przestałam przejmować się wieloma sprawami, które ujrzałam w nowym świetle, w nowej perspektywie i z innego dystansu. Inspiracje płynące z przeróżnych doświadczeń tego roku zakiełkowały planem napisania książki. Chciałam napisać: "książki na temat", ale się zacięłam, bo nie mogę tego określić jednym zdaniem. Nawet zaczęłam pisać, zastanawiam się tylko, w jaki sposób siebie zdyscyplinować. Czy pisać na blogu fragmentami, a potem to skleić w całość, czy napisać całość a potem zastanowić się jak podzielić się tym z innymi. Z dyscypliną bowiem jest u mnie ostatnio różnie. Trochę zaczęłam sobie odpuszczać, folgować. To pewnie naturalna faza, która następuje po tym jak dostrzegamy w sobie czującego człowieka a nie robota, który każdy dzień planuje i realizuje zadania z największą starannością, nie pozwalając sobie na żadną zwłokę, nierzetelność czy usprawiedliwienie by coś sobie odpuścić.

Ostatecznie jestem znowu tutaj. Z WIDOKAMI. I na przyszłość.
Mam kilka pomysłów jak się twórczo i mądrze realizować. Potrzeba mi do tego wytrwałości, pomysłowości i lansu. Z tym ostatnim idzie najciężej, wiele moich ograniczeń powstrzymuje mnie przed autopromocją lecz wiem, że bez tego nic nie zdziałam ani na niwie coachingowej, szkoleniowej ani atystycznej.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Końcowe odliczanie do zakończenia roku szkolnego


To już ostatnia prosta w tym roku szkolnym. Chłopcy bezstresowo podchodzili do nauki przez cały rok i w takim też nastroju oczekują końca nauki w tym roku… hm... Jak mawia Z. nasi synowie nie mają ortodoksyjnego podejścia do nauki. Nasza Córka zaś, w ciągu ostatniego półrocza niesamowicie wydoroślała. O 180 stopni zmieniła swoje podejście do nauki, powyciągała stopnie na tyle na ile da się to zrobić w ostatnim semestrze nauki w szkole podstawowej… Jestem z niej naprawdę dumna, i trochę z siebie też… Wiele osób, z moją Mamą na czele w sposób bardziej lub mniej otwarty poddawało krytyce moje metody wychowawcze. W tej kwestii ich zdaniem, zwłaszcza w kontekście nauki, moja niefrasobliwość „z pewnością doprowadzi do wielkiej katastrofy”. W moim podejściu zaś założyłam, że jestem w dystansie wobec nauki moich Dzieci, obserwując przy tym bacznie co się dzieje i oferując pomoc wtedy, kiedy będą jej potrzebowały. Od początku natomiast założyłam, że w żadnym razie nie będę z nimi odrabiać lekcji. W przypadku Córki, w szóstej klasie zaczęłam się podłamywać, wyrzucając sobie co i raz, że może rzeczywiście byłam w błędzie. Tymczasem, zarówno wynik na egzaminie do gimnazjum, podejście do nauki i poświęcany jej czas, wreszcie imponujące podciągnięcie ocen - ostatecznie potwierdziły, że nie błądziłam. 
Liczę przy tym, że moja metoda - dla której mam pełne poparcie i wsparcie w Z - sprawdzi się także w przypadku Chłopców. Na razie bowiem ich naukowe osiągnięcia stanowią nową pożywkę, dla ciosających mi kołki na głowie.

Tymczasem dwa tygodnie temu pełną parą ruszyły przygotowania do wyjazdu Dzieci na obóz. Oznacza to dren w portfelu, bieganie po sklepach, składnicach harcerskich i innych decathlonach. Pozostały jeszcze tylko drobiazgi: wywijki, getry, nowa rogatywka dla Córki (większa - pewnie głowa urosła od nauki ;) ), sznurek w ilości hurtowej (potrzebny do wszystkiego i do tego, na co dorosły by nie wpadł) oraz skarpetki i majtki (zwłaszcza, że wszystko i tak ląduje w ognisku po powrocie, bo nie sposób tego doprać, więc trzeba kupić dużo i tanio). I to już chyba będzie wszystko.

W związku z wyjazdem, podekscytowani są wszyscy, albowiem:
1/ Chłopcy pierwszy raz jadą gdzieś z nocowaniem bez rodziców,
2/ Córka jest w kadrze i będzie druhną także swoich braci (współczuję obu stronom, ale nie miałam wpływu na tę decyzję),
3/ przez dwa tygodnie będziemy z Z. śpiewać: „wyjechali na wakacje wszyscy mali podopieczni, gdy w domu dzieci nie ma, to jesteśmy niegrzeczni…” :)

Ponadto nasz ogród zmienia się z każdym dniem, zaparłam się bowiem i zbudowałam dla dzieciaków podest pod basen (zdjęcia niebawem), posadziłam nowe roślinki i w ogóle szaleję aranżacyjnie. Wreszcie poczułam satysfakcjonującą lekkość w kreowaniu jego nowego wizerunku. Jak tak dalej pójdzie otrzymam przydomek "strong-men" czy "women" raczej, bo moje przedsięwzięcia ogromnie angażują mnie fizycznie (zwłaszcza, że sama zrobię przecież najlepiej... a do tego jestem okropnie niecierpliwa, więc nie chcę nawet prosić nikogo o pomoc i potem czekać na finał). Co i raz Z. wyrywa mi szpadel z rąk i kończy za mnie cięższe prace, podczas gdy ja odzyskuję siły. Jestem mu za to wdzięczna, mimo, że przegania mnie od siebie, żebmy nie mądrzyła mu się nad głową :) 

Uff to tyle tymczasem.
 
Powyższym raportem, mam nadzieję, że zaspokoiłam ciekawość wszystkich moich blogowych kibiców, jednocześnie usprawiedliwiłam swoje dłuższe milczenie.

sobota, 28 maja 2011

Jedną nogą w gimnazjum :D

Moja Córeczka miała dzisiaj ważny dzień. Ponieważ jej marzeniem jest dostanie się do gimnazjum sportowego, więc egzamin kwietniowy z teorii nie był ostatnim. Dzisiaj miała egzamin pływacki i poszło DOSKONALE!!!!! Puchłam z dumy gdy widziałam autentyczny podziw pomieszany z zaskoczeniem w oczach trenerów przeprowadzających egzamin, którzy poza moją Dziewczynką i jeszcze jednym chłopcem doskonale znali ścigające się o miejsce w szkole dzieciaki. Oczywiście bardzo się denerwowałyśmy, choć jedna przed drugą udawała, że wszystko jest ok :) Ostatecznie ja ogryzłam sobie skórki w obu dłoniach a K. zakładając rozdarła w strzępy swój ukochany czepek. Przybiegła do mnie zrozpaczona, lecz ja od razu stwierdziłam: "to na szczęście" i rzeczywiście, trener użyczył czepka a K. wypadła w wyścigach doskonale!

Tak więc teraz już ostatnia prosta. Wyciąganie ocen, żeby świadectwo wypadło lepiej niż w pierwszym semestrze. Moje najstarsze Dziecko po prostu przeszło fantastyczną metamorfozę!! Jest taka fajna, mądra i coraz bardziej odpowiedzialna. Jedyną skazą na tym obrazku zdawałoby się idealnym są Jej fochy. Ale coraz częściej udaje mi się przejść nad nimi do porządku dziennego. Wymagało to z mojej strony ogromnego wysiłku, bowiem jako osoba prostolinijna i nie chowająca urazy nie rozumiem żadnych fochów. Ja tej metody komunikowania się z otoczeniem nie stosuję za to moja Córka robi to za nas dwie. Ale jeśli będzie to jeden foch na kilka naprawdę fajnych chwil - da się znieść :)
Po egzaminie pojechałyśmy świętować. Pojechałyśmy w pierwszych odruchu oczywiście do Decathlonu celem nabycia nowego czepka... kupiłyśmy dwa :) Poza tym nowy ręcznik z mikrofibry i kostium dwuczęściowy na lato. Ale największym łupem są optyczne okulary pływackie. Nie posiadałam się z radości, gdy wypatrzyłam, że są do dobrania dowolne soczewki i pasek osobno, z których indywidualnie robi się własne okulary. Do tej pory K. musiała pływać "na słuch" ponieważ ma bardzo słaby wzrok. Gdy przymierzała - dobierając najlepsze - okulary nagle rozpromieniła się jak słońce nad Saharą i powiedziała: "o rany, jak dobrze widzę!". Zatem uzbrojona w nowy sprzęt jutro wypróbuje go na basenie.

A jutro moc wydarzeń. Przyjeżdżają Dziadkowie (Rodzice mojego pierwszego męża, którzy są najwspanialszymi Dziadkami pod słońcem także dla moich kolejnych pociech popełnionych nie z ich synem). Spotkamy się na basenie, gdzie wreszcie zobaczą jak ich wnuczka przedzierzga się w prawdziwą syrenkę, delfina i inną żabkę :) Po powrocie do domu zjemy razem obiad, na który zamierzam podać żeberka w sobie rockpol :) Zobaczymy jak się udadzą.

Biorę się więc za z(a)mar(y)nowanie mięsa bo już późno i padam na twarz a marzę baaardzo o pachnącej pościeli...

poniedziałek, 23 maja 2011

To był bajeczny weekend...


To był naprawdę cudny weekend. Zupełnie przeszedł oczekiwania i rozwinął się spontanicznie poza planami. Sobota zaczęła się od śniadania, ale nie byle jakiego. Wreszcie, po zakończonym w czwartek okresie bolesnej dla nas jajecznej karencji, dokonaliśmy inauguracji naszych jaj!!! 
Przez tydzień kury niosły się świetnie ale jajka lądowały w miskach naszych zwierzaków. Z. stwierdził, że to paranoja:  nasze koty i pies jedzą wiejskie jajka, a my wpierniczamy fermowe!. Stwierdziłam jednak – co zyskało przecież aprobatę – że nie mamy zamiaru rodziny faszerować jajkami z antybiotykiem. Swoją drogą zostałam sprowadzona do rzeczywistości przez Z. który stwierdził, że mając na uwadze „uczciwość” producentów wszelkiego sortu, kupując jajka w sklepie czy gdzieś na wsi nawet, i tak nie mamy gwarancji czy w pakiecie nie dostajemy jakiegoś leku, którym drób jest leczony… Hm trudno odmówić logiki takiemu tokowi myślenia.

Wczesnym popołudniem zaś, odwiedzili nas zapowiedziani znajomi. Oczywiście tradycji biesiad grillowych stało się zadość. Gadaliśmy, jedliśmy i piliśmy… Nie wszyscy pamiętają koniec imprezy, a przynajmniej niedetalicznie… Pisząca oraz piękniejsza połowa z pary naszych Gości pozostałyśmy trzeźwe do końca. Wiadomo: wariackie proszki… Mimo to, świetnie się bawiłyśmy, zwłaszcza patrząc na naszych Panów, którzy w rozkoszny sposób potwierdzali prawdę znaną od zawsze: mężczyźni to duzi chłopcy ;) Może nie powinnam być tak uszczypliwa, bo było naprawdę miło, obyło się ze strony płci brzydkiej bez jakichkolwiek szowinistycznych komentarzy pod adresem płci pięknej, lecz to nie musi mnie przecież ograniczać! 
Wieczorem wpadła jeszcze na chwilę moja zaprzyjaźniona weterynarz, przywiozła zamówionego na potrawkę królika (w wersji półproduktu! oczywiście), choć zaglądając do torby miałam poważne wątpliwości czy to nie kot :( (pierwszy raz w życiu widziałam to to bez skórki i innych jednoznacznie króliczych atrybutów), wiejskie mleko na zsiadłe (wiem, wiem mieszczuchom ślinka leci :) a ja się dopiero rozkręcam) oraz coś dla moich najmłodszych podopiecznych czyli pozostałe po obiedzie ugotowane ziemniaczki. To, co kury wyprawiały nazajutrz jak je dostały zasługiwałoby na odrębną opowieść. Ja, patrząc na nie, pomyślałam, że pewnie na ich miejscu powiedziałabym – jak mam w zwyczaju, gdy moim udziałem jest kulinarna rozkosz – OBS!! Co dla niewtajemniczonych spiesznie odszyfrowuję: Orgazm Bez Stosunku ;)

Przed północą, gości (poza planem) i Małżonka swego (jak najbardziej w standardzie) położyłam spać, ogarnęłam biesiadne pobojowisko i udałam się na zasłużony odpoczynek. 
Rano natomiast nie miałam co robić w kuchni!! Śniadanie przygotował gość!! Uwielbiam takich gości!!!! Ja z Żoną gościa zażyłyśmy swoje wariackie proszki (każda swoje oczywiście) i czekałyśmy na ucztę. Była naprawdę udana!! Goście uraczeni jajecznicą z dwóch, pozostałych z poprzedniego dnia jajek, mieli  OBS :)
Gdy Z. mówił, że różnica w smaku, zapachu, nie mówiąc już o kolorze między jajkami od własnej kury i fermowymi jest kolosalna – nie do końca wierzyłam. Zdecydowanie zweryfikowałam swoje stanowisko. Nasze jaja są bezkonkurencyjne!!! Nie wnikam przy tym, czy to dlatego, że codziennie nasze kury karmię, głaszczę i zabawiam różnymi opowieściami ;) czy po prostu dobre jajka tak mają. 

W niedzielne popołudnie pojechałam z Synami na basen, po czym zapakowałam Córkę na pokład i pogrzmiałam do stolicy na spotkanie randkowe mojej latorośli (tak to się już porobiło, a jeszcze niedawno zmieniałam jej pampersy buuuu). Po drodze porwałam Wróżyka i spędziłyśmy urocze popołudnie na Starówce. Zaczęłyśmy od kultowych bułek z pieczarkami. Zawsze, gdy jestem na Starówce, zaliczam bułkę. Dziś już raczej z sentymentu. Jest to bowiem to samo miejsce od trzydziestu lat, gdzie po nastaniu stanu wojennego, zamiast rozpowszechnionych już w naszej ojczyźnie hot-dogów, z powodu braku parówek (choć niektóre budy radziły sobie parówkami z nutrii brrrr obrzydlistwo!) ktoś wpadł na pomysł, by do dziurawej buły napakować pieczarek z cebulką! Wczoraj buła kosztowała już 6 złotych! Ale w końcu za przedmiot kultu trzeba zapłacić. Była cudownie chrupiąca, z dużym współczynnikiem dobroci (czyli całą dziurą wypełnioną bo brzeg pysznym, grzybowym farszem).  Wczoraj – jak za każdym razem – przy pierwszym kęsie zamknęłam oczy i… znów byłam w ósmej klasie, pamiętam jak chodziłam ubrana, jaką miałam torbę i jak wszystko było przede mną…
Po dwudziestominutowej randce, która miała trwać godzinę (ups), moje Dziecię dołączyło do nas i resztę popołudnia spędziłyśmy we trzy! Była kawa, były lody i kultowa różowa oranżada ze szklanej butelki. Musimy to niedługo powtórzyć – tak się umówiłyśmy :) We trzy. Mam wrażenie, że nie będę miała nic przeciwko randkom mojej Córki ;)

To był naprawdę cudowny weekend.
I z całą pogodą z jaką weszłam w ten tydzień pozdrawiam wszystkich życząc tylko miłych chwil.

niedziela, 8 maja 2011

KURNIK JEST!! KURY SĄ!! JAJO JEST!!

Moja radość nie mieści się w statystykach :) Jestem niepomiernie szczęśliwa, że po długich oczekiwaniach, okolicznościach, które zdawały się bez końca utrudniać finalizację mojego epokowego projektu, ostatecznie dziś kurnik został zasiedlony!!

kurnik strzeżony przez Twista, który udaje psa pasterskiego ;)


4.15 pobudka, 5.00 pobranie na pokład samochodu naszej zaprzyjaźnionej weterynarz, 5.20 usytuowanie się na upatrzone po przybyciu pod miejskie targowisko stanowisko i oczekiwanie na otwarcie tegoż o godz. 6.00. Oczywiście powód dla którego kwitłyśmy 40 minut pod zamkniętymi podwojami targowiska są znane, choć do tej pory zgrzytamy zębami. Otóż weterynarz przygotowując mnie niejako na ten dzień wspominała, że o piątej to już nie ma czego szukać na targowisku. Cóż, okazało się, że to zupełnie bezprzedmiotowe obawy były. Nic to nie szkodzi. Kury są. Wybrane zostały z pietyzmem, każdej pod ogon specjalistka wprawnym okiem zajrzała i ostatecznie choć miało być sześć - jest siedem :) Dwie białe, dwie czerwone, dwie pstrokate i jedna czarno-czerwona. Są śliczne w swojej brzydocie. A co najważniejsze na tyle oswoiły nowe lokum, że już po dwóch godzinach jedna z nich złożyła piękne, pełnowymiarowe jajo!!!!! Nasze kury wpierdzielają takie ilości wszystkiego co dostaną, że jak tak dalej pójdzie to się okaże, że już nie są nieśne ale mięsne ;) Ale wszystkiego nauczę się, mam nadzieję, że na niezbyt wielu błędach :) Tymczasem cała rodzina odstawiła w kąt telewizor i jak zaczarowana wpatruje się w naszych nowych podopiecznych :) Do tego fantastycznym studium przypadku - zwłaszcza dla mnie jako socjologa ;) - jest formułująca się w naszym stadku hierarchia. W przypadku kur (być może i innych ptaków także, lecz na razie mam kury i do tego się ograniczę) nazywa się to hierarchią dziobania. Patrzę więc sobie i zdumiewa mnie jak takie głupiutkie istoty tak szybko organizują swoją społeczność.
Przez cały tydzień zbierałam się, żeby dokończyć post nt. boskiego absolutnie ubiegłego weekendu, kiedy to pojechałam do W i urządziłyśmy sobie we trzy (na miejscu oczekiwała trzecia z nas do pełnego kompletu) prywatne SPA. Ponieważ zostałam poproszona o udokumentowanie tego fantastycznego dnia więc zamieszczam to, co zdążyłam wówczas napisać :) :

Wiedziona własną potrzebą oraz wsparta namową Jadwini muszę podzielić się wrażeniami z niedzielnego szaleństwa :) Dla porządku tylko podsumuję, że choć długi weekend zaskoczył iście jesienną aurą okazał się i tak bardzo udany. Kurnik praktycznie jest już wykończony (zabrakło tylko zszywek do staplera aby dokończyć mocowanie siatki na wolierze - ale to już naprawdę detale) to niedzielę spędziłam naprawdę rozkosznie!!
Deszcz nastroił moich Domowników pidżamowo, mnie natomiast rozpierała energia. Otrzymawszy przy śniadaniu dyspensę od Z. na resztę dnia (to jest zwolnienie z rodzinno-małżeńskich zobowiązań ;) ) zadzwoniłam do Adzi posługując się utartym już kryptonimem: "zrobisz mi kakałko?" (wiem, że "kakao" się nie odmienia, natomiast "kakałko" wypowiadane brzmi zdecydowanie mniej pokracznie niż napisane). W odpowiedzi usłyszałam gromki odgłos akceptacji, połączenie wycia, pisku, wrzasku i chichotu (ci, którzy znają Adzię wiedzą na co ją stać :) ) Kryptonim kakaowy jest zakamuflowaną formą pytania: czy jesteś w domu? czy mogę wpaść? czy nie masz innych planów? itd. Jak widać pojęcie jest bardzo pojemne, a w końcu życie należy sobie ułatwiać, więc kakałko załatwia wszystkie te i wiele innych pytań kurtuazyjnych w momencie, kiedy chcę się Jadwini zwalić na głowę."
 W dalszej części miał pojawić się opis jak to masowałyśmy się, woskowałam dziewczynom uszka i synkowi Adzi. Potem zjedliśmy w piątkę pyszny obiad i zrobiłyśmy we trzy to, co tygrysy po obiedzie lubią najbardziej: położyłyśmy się we trzy na łóżku, Adzia uzbrojona w pilota - bez większego powodzenia by usatysfakcjonować wszystkich - przebiegała po kanałach TV. Wkrótce potem ruszyło mnie sumienie, że zostawiłam familię opuszczoną w to piękne choć bardzo deszczowe popołudnie więc z żalem acz konsekwentnie wycałowałam wszystkich i ruszyłam w drogę do domu.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Niespiesznie, rodzinnie, relaksowo... czyli jak powinny wyglądać święta...

I udało się! Choć co rok obiecywałam sobie, że tym razem luz, zero napinania itd. itp. do tego momentu nic z tego nie wychodziło.
W tym roku sukces!!

Właśnie popełniony skalniaczek - maskujący wieko nieużywanej studni
Co prawda mój optymizm i wiara w spędzenie świąt na luzie słabł z każdym dniem bliżej soboty, bowiem na myśl o sprzątaniu, zakupach, praniu na zapas (żeby nic nie zostało brudnego) itd. wzbierało we mnie obrzydzenie. Jednak pozostałam konsekwentna. Chałupy nie wylizałam tym razem, tylko ogarnęłam (w końcu w chlewie nie mieszkamy!), za to z zapałem godnym lepszej sprawy szalałam w ogródku :)

Na zakupy pojechałam w czwartek na luziku, bez coświątecznego napięcia, że gdyby zabrakło mi jakiegoś składnika, zaplanowana potrawa nie wyjdzie i święta tym samym okażą się do bani. Nic z tych rzeczy! Totalny luzik. Nie będzie? To nie będzie. Wymyślę coś innego. W piątek wieczorem zapowiedziała się na kolację znajoma ze swoją mamą, która to słynie z doskonałych wypieków. Miałam sobie zamówić co chcę, zamówiłam, zlecenie przyjechało z gośćmi, dla których przygotowałam kolację. Na moment straciłam rozpęd, gdy okazało się, że trochę się spóźnią, ponieważ po drodze mama zostanie pobrana z kościoła. I nie chodzi o spóźnienie. Trzymałam się przecież swojej zasady: luzik. Ale zdałam sobie sprawę, że goście mogą odmówić zjedzenia kolacji, wszak to wielki piątek. Zatem ograniczyłam się tylko do jednego dania, rezygnując za namową Z. z wjazdu na stół z truskawkowym deserem. Rzeczywiście nasze podejrzenia okazały się słuszne, bo już w progu mama mojej znajomej powiedziała: "ja tylko napiję się herbatki", jednak goście w obu osobach - pewnie pod wpływem rozchodzących się w domu zapachów, na co liczę... - zweryfikowali swoje postanowienie "tylko herbata" i z apetytem spałaszowali tagliatele z łososiem :)

W piątek moje najstarsze dziecko wyręczyło mnie całkowicie, K. odkurzyła, pościerała kurze, pozbierała porozrzucaną przez siebie i rodzeństwo garderobę ja natomiast tylko "przeleciałam" okna w kuchni i jadalni, poszalałam w ogrodzie, przygotowałam kolację i poszłam z czystym sumieniem spać. W sobotę, nienerwowo ogarnęłam jeszcze to tu, to tam przygotowałam OBŁĘDNY obiadek (pstrąg w maśle - przepis z głowy, czyli jak niektórzy mówią "z niczego". Wyszło tak dobrze, że przepis zamieszczę w kuchennej zakładce), ugotowałam żurek na niedzielę. Wieczorem przypomniałam sobie, że jeszcze na upieczenie czeka kaczka! Był tylko jeden problem, kaczka bowiem nie była jeszcze w postaci półfabrykatu gotowego do obróbki, najpierw musiała się rozmrozić. Rozmrażała się... do rana... Ale ja byłam konsekwentna: luzik. Kaczka została przeze mnie eksperymentalnie przyrządzona (przepis zamieszczę w kuchennej zakładce), wyszła SUPER do tego ziemniaczki dochodzące w tłuszczyku wytopionym z ptaka i brzoskwinie. Okazało się, że luzik się opłaca. Wena twórcza mnie nie opuszczała. Zrobiłam jeszcze na wieczór lody czekoladowo-hałwowe. Wieczorem przyjechali nasi Przyjaciele, W. z Synkiem i Mężem.
Pisanki - tegoroczne dzieło rąk mojej Córeczki
Niedziela rozpoczęła się śniadaniem wielkanocnym w ogrodzie. Potem dzieci rozpierzchły się po ogrodzie w poszukiwaniu zajączka, czyli słodyczy pochowanych w trawie, na drzewach i różnych ogrodowych zakamarkach. Potem był pyszny obiad (kaczucha) a wieczorem ukoronowaniem dnia było spotkanie z Przyjaciółmi. Słowem pierwszy dzień świąt upłynął nam niespiesznie, rodzinnie, w cudownej atmosferze, z lampką wina w kieliszku i na pogaduszkach z Przyjaciółmi. CUDNIE.
Dzisiaj drugi dzień świąt.
Rodzina po śniadaniu, uzbrojona w wodne jaja przeprowadziła krótką acz zażartą walkę w ogrodzie. Obyło się bez ofiar w ludziach czy sprzęcie. Po wyczerpaniu amunicji i przebraniu w suche ubrania rodzina rozeszła się do zadań w podgrupach. Chłopcy, ci mali i ten całkiem duży coś tam sobie oglądają. K. rysuje komiks na konkurs międzyszkolny. A ja po podlaniu ogródka, pogadaniu z kotami zasiadłam w altanie z kakao i książką w przerwie pisząc ten post :)

Przy okazji zrobiłam kilka zdjęć mojej kociej gromadce, choć nie wszystkie były na podorędziu.
Filemon - zwany przez domowników księciuniem. Wielka miłość Piszącej - do tego odwzajemniona :)
Wania - kocurzysko wagi ciężkiej, które cztery lata temu, jako małe, trzymiesięczne kocię, pod koniec listopada zapukał do naszego domu i został. Już w wieku wczesnej młodości otrzymał ksywkę "czuły barbażyńca", i nie chodzi o zamiłowanie do książek co o cudowny charakter tego niewiarygodnie ładnego kota.
Chilli - druga wielka kocia miłość Piszącej. Marzyłam o rudzielcu, imię czekało na właściciela i doczekało się dwa lata temu.
Karmel vel Karmelka (w najbliższym czasie się okaże) to najmłodszy, bo tygodniowy domownik. Synek Sary i Chilli. Urodziło się jedno kocię, ale na szczęście z jedną główką... bo ze związku kazirodczego. Na chrzciny nie mamy więc co liczyć...
Rodzinka w komplecie. Sara, Chilli i Karmelk"o" Tak opiekuńczego kociego ojca w życiu nie widziałam!
Karmelk"o" z tatusiem


Na piątą jesteśmy zaproszeni na obiad dwa domy obok. Znajoma, która przyjechała z rodziną na działkę, spędzić święta, zaprosiła nas całą watahą do siebie. Ja się cieszę. Ona nie wiem czy wie co robi... Okaże się w praniu. Ostatecznie jak dzieciaki narobią "bydła" zostaną odesłane do domu. Daleko nie mają ;)

Zatem jeśli nic nieprzewidzianego czy nadzwyczajnego nie wydarzy się, to święta zaliczę do najbardziej urokliwych w moim dotychczasowym życiu :)

wtorek, 19 kwietnia 2011

Amigdalina i Kurkuma... i nie chodzi o bajkę mistrza Christiana :)

Nie lubię mailowych agitek czy łańcuszków jakiegokolwiek autoramentu. Temat jednak zajmuje mnie od pewnego czasu szczególnie i każda szansa na wygranie walki z nowotworami elektryzuje mnie. Zwłaszcza jeśli okazuje się, że naturalne sposoby walki z rakiem są często na wyciągnięcie a my nie mamy o tym pojęcia. I nie chodzi o to, że jest to wiedza tajemna czy podejrzana.

Powód jest prozaiczny: substancje występujące w przyrodzie, do których każdy z nas może dotrzeć są... nie do opatentowania.
A to już zupełnie nie podoba się lobby farmaceutycznemu. Zwłaszcza, że od dziesięcioleci wielkie koncerny medyczne żyją z rządowych grantów (praktycznie we wszystkich rozwiniętych krajach) i SZUKAJĄ, szukają i szukają lekarstwa na nowotwory... ze zmiennym powodzeniem.

Uprzedzam od razu, że nie jestem wojującą ekolożką czy zakręconą przeciwko cywilizacji zacofaną BABĄ. Staram się tylko trzeźwo oceniać sytuację, a obserwacja tego co się dzieje w mediach począwszy od histerii kleszczowej, poprzez ptasią, świńską i bógjedenwiejeszcze jaką grypę, pseudomedykamenty uodparniająco-erekcjujące na pneumokokach skończywszy to nic innego -według mnie - jak byty społeczno-medialno-komercyjne. Zwróciliście może uwagę, że większość preparatów stricte medycznych przecież, reklamowanych jest w mediach pod hasłem "SUPLEMENTÓW DIETY"?! Nasze prawo bowiem - jak większość ustawodawstwa cywilizowanego - zabrania reklamy leków. Daruję sobie już w tym miejscu rozwodzenie się na temat hipokryzji w tym względzie, której nawet nikt nie próbuje demaskować...

Co zatem robią farmaceutyczne giganty aby nie dopuścić do rozpowszechnienia się naturalnych, dostępnych dla każdego i TANICH!!! metod, które mogą ustrzec ludzi przed nowotworami a w wielu przypadkach wręcz zwalczyć chorobę? Od embarga na informacje (media i farmacja to dwa byty poważnie współzależne od siebie) po otwarte ataki i wskazywanie zgubnych skutków płynących ze stosowania innych, niż produkowanych przez nich substancji leczniczych.


Tymczasem chcę wspomnieć o dwóch "substancjach", na które natknęłam się ostatnio w kontinuum czasoprzestrzennym:
AMIGDALINA - czyli witamina B17 oraz KURKUMA

W tekst wplotę linki do tekstów w sieci, z których korzystałam żeby przygotować ten post.
Zaczniemy od poczciwej Amigdaliny, która ma nie tylko bajkowe imię (kojarzy mi się tak między Panem Andersem a "Gwiezdnymi Wojnami" :) ) ale okazuje się, że może zdziałać cuda.

"W latach 50-tych, po wielu latach badań, znany biochemik nazwiskiem dr Ernst T.Krebs wyodrębnił nową witaminę, której nadał liczbę B 17 i nazwę “Laetrile”. W miarę upływu lat tysiące ludzi przekonało się, że Krebs ostatecznie odkrył drogę do całkowitej kontroli nad wszelkimi formami raka czym wywołał podział na zwolenników i przeciwników trwający do dzisiaj. Ale w latach 50-tych Ernst Krebs nie miał pojęcia, w jakim to gnieździe szerszeni ośmielił się zamieszać.
Nie będąc w stanie opatentować B 17 ani też zapewnić sobie wyłącznych praw do witaminy, międzynarodowa farmakologia przypuściła zmasowany atak propagandowy o niespotykanej zjadliwości przeciwko Laetrile, pomimo faktu, że niezbite dowody jej skuteczności w kontrolowaniu raka istnieją."

Kilka dowodów na poparcie koncepcji dr Krebsa:
  • parę wieków temu jedliśmy chleb z domieszką nasion prosa i lnu, bogatych w witaminę B17, a teraz chleb pszeniczny i żytni, który zjadamy nie ma jej w ogóle;
  • jeszcze nasze babcie zwykły dodawać pokruszone nasiona śliwek, czereśni, jabłek, moreli do swych domowych konfitur i dżemów (nasiona wszystkich tych owoców są jednym z najpotężniejszych źródeł witaminy B 17 na świecie);
  • Hunza - plemię żyjące w Himalajach, spożywające w diecie min. morele i proso, rośliny obfitujące w B17 nie chorują na raka czy choroby serca;
  • Eskimosi, oraz amerykańscy Indianie w tradycyjnej diecie mają upolowaną zwierzynę (łososia, karibu) oraz dzikie jagody nigdy nie zapadają na raka ani choroby serca. Z kolei karibu żywią się przede wszystkim trawą strzałkową, która zawiera ogromne ilości witaminy B17;
Niestety większość zachodnich kultur dokonało modyfikacji genetycznej żywności min. traw i żywności, którą karmi się zwierzęta domowe, doprowadzając do powstania odmian niemal pozbawionych amigdaliny lub zredukowanej do ilości bez znaczenia leczniczego.

 "Podczas gdy Hunzowie i Eskimosi otrzymują przeciętną, jednostkową dawkę witaminy B17 w wysokości 250 – 3.000 mg na dzień, Europejczycy, spożywający “zdrową” współczesną żywność, przyjmują jej zaledwie 2 mg. [...] 

Ogromny udział w globalnej wojnie wypowiedzianej B17 przez międzynarodowe instytucje farmaceutyczne miały amerykańskie FDA ( Food & Drug Administration) i AMA ( American Medical Association). Zorganizowały nagonkę medialną udowadniając, że cyjanek zawarty w amigdalinie jest śmiertelną trucizną.

"[...]Witamina B 17 Laetrile Doktora Krebsa ekstrahowana była z pestek moreli a następnie syntetyzowana w formę krystaliczną przy użyciu jego własnego, unikatowego procesu. Wtedy amerykańska FDA zaczęła bombardować media opowieścią o nieszczęsnym małżeństwie, które zatruło się po zjedzeniu surowych pestek moreli w San Francisco. [...] Od tego momentu spożywanie pestek moreli lub B 17 Laetrile stało się jednoznaczne z popełnianiem samobójstwa. [...]
 Witamina B17 jest nieszkodliwa dla zdrowych tkanek z bardzo prostego powodu: każda molekuła B 17 zawiera jedną jednostkę cyjanku, jedną jednostkę benzaldehydu i dwie jednostki glukozy(cukru) ‘zamknięte’ razem. Po to, aby cyjanek mógł stać się niebezpieczny trzeba najpierw ‘otworzyć’ molekulę, aby go uwolnić, potrzebny jest trick którego może dokonać jedynie pewien enzym, zwany beta-glucosidase, który jest obecny w całym ciele ludzkim w maleńkich ilościach przy czym jego ilość znacznie wzrasta do znacznych ilości ( stukrotnie wyższych) tylko w jednym miejscu: w siedlisku złośliwego narośla rakowego. Tak więc cyjanek bywa jedynie jakby ‘otwierany’ w miejscu, gdzie znajduje się rak, z drastycznymi efektami, które całkowicie niszczą komórki rakowe, ponieważ benzaldehyd ‘otwiera’ się w tym samym czasie. Benzaldehyd jest śmiertelnie niebezpieczną trucizną, która wówczas działa łącznie z cyjankiem, wytwarzając truciznę sto razy silniejszą, niż każdy z nich z osobna. Połączony efekt tych związków na komórki rakowe najlepiej pozostawić wyobraźni. Ale co z niebezpieczeństwem dla reszty komórek ciała? Inny enzym, rhodanese, zawsze obecny w daleko większych ilościach niż ‘otwierający’ enzym beta-glucosidase w zdrowych komórkach, posiada prostą zdolność kompletnego rozdrobnienia i przetworzenia zarówno cyjanku jak i benzaldehydu w produkty korzystne dla zdrowia. Jak można przewidzieć, komórki rakowe nie zawierają w ogóle rodanezu, co pozostawia je kompletnie na łasce tych dwu niebezpiecznych trucizn.
[...]

Część zacytowanego powyżej tekstu oraz dodatkowe informacje tutaj. Natomiast szczegóły dotyczące produktów, w których można znaleźć B17 opisane są tutaj.


Podobno najwięcej B17 jest w:
  • pestkach owoców: jabłek, moreli, wiśni, nektaryn, brzoskwiń, gruszek, śliwek.
  • roślinach strączkowych: bobie, ciecierzycy, soczewicy (skiełkowanej), fasoli półksiężycowatej, mung (skiełkowanej), fasoli ozdobnej.
  • orzechach: gorzkich migdałach, macadamia, nerkowca.
  • dzikich jagodach, jeżynach, aronii, żurawinie błotnej, dzikim bzie, malinach, truskawkach.
  • nasionach oleistych: lnie, sezamie, chia (szałwii hiszpańskiej)
  • trawach: akacji (Acacia Mill.) - nie wiedziałam, że to trawa..., alfalfa (skiełkowanej), wodnych trawach, sorgo alepejskim , trojeści amerykańskiej , pszenicy (trawie). 
  • ziarnach: kaszach owsa, jęczmienia, brązowego ryżu, gryki, chia, lnu, prosa, żyta, wyki, pszenicy.   
  • oraz pędach bambusa, roślinie fuschia, sorgo i dzika hortensji. Mam pewne wątpliwości co do fuschii i hortensji, bo chyba są trujące...
Wiele z podanych powyżej produktów, można jednak bez większego trudu kupić i bez żadnego ryzyka spożywać. Przyznam nawet, że kiedy dowiedziałam się o kolejnym przypadku nowotworu wśród moich Najbliższych, zaopatrzyłam Pacjenta w kilogram pestek moreli kupionych bez problemu na aukcji internetowej. Powiem więcej: lekarze, którzy wycięli do tej pory dwa guzy, jednoznacznie stwierdzają, że mają one wtórny charakter. Cały czas szukają źródła pierwotnej kanalii, która wysiała się do usuniętego już węzła. Obszary które lekarze obstawiają to: wątroba, trzustka i krtań. Dwie ostatnie są najmniej "fajne". Ale mój ukochany - choć były - Teść, grzecznie codziennie zjada garść pestek, więc z Z. obstawiamy, że może lekarze po prostu już niczego nie znajdą a ten Wspaniały Człowiek jeszcze długo będzie dziadkował naszej gromadce.

A teraz słowo o Kurkumie. Odwiedzając w ubiegłą niedzielę moją Przyjaciółkę w Olsztynie, dzieląc się z nią informacjami na temat B17, dowiedziałam się, że podobne - antynowotworowe - właściwości posiada Kurkuma. Znalazłam w sieci artykuł: "Kurkuma - rak pożre się sam" informacje o tej bardzo docenianej w Azji, a zwłaszcza w Indiach, przyprawie.
"Irlandzcy naukowcy stwierdzili, że kurkuma dosłownie zabija komórki nowotworowe. Co więcej proces ten jest niezwykle szybki. W dodatku kurkuma wysyła sygnał, który powoduje, że komórki rakowe zjadają się same. Chodzi o ekstrakt z kurkumy, który przebadali irlandzcy naukowcy. – Badania Centrum Naukowego Cork ds. Nowotworów ukazują kolejną dobroczynną właściwość głównego składnika popularnego na całym świecie curry. Okazuje się, że jasnożółty ekstrakt kurkumy, dosłownie zabija komórki rakowe [...].
Cytowana jest wypowiedź doktor Sharon McKenna z zespołu naukowego, który stoi za najnowszym odkryciem. " Kurkuma dosłownie zabija komórki nowotworowe. Co więcej, proces ten jest niezwykle szybki. Zrakowiała tkanka ginie w 24 godziny. Odkrycie irlandzkich naukowców zelektryzowało onkologów."
W sieci spotkałam się jeszcze z podpowiedziami, że właściwości antyrakowe kurkumy znacznie wzmaga połączenie jej z czarnym pieprzem. Wydaje się więc na tzw. "chłopski rozum", że dodawanie kurkumy do wielu potraw nie nastręcza problemów, chyba, że ktoś wybitnie nie trawi aromatu curry, choć mowa jest tutaj o niewielkich ilościach. Ja od pewnego już czasu - niezależnie od tych rewelacji - dodaję kurkumę min. do naleśników czy ciast żeby "poprawić" kolor :)

Swoją drogą przekonałam się nie raz , że jeśli je się instynktownie, to dokonuje się najwłaściwszych wyborów. Wsłuchując się w swój organizm, i sięgając po coś konkretnego, na co mamy ostatnio chęć, często dostarczamy organizmowi tego, czego najbardziej potrzebuje. Przekonałam się o tym na własnej skórze, gdy przez kilka lat nie jadłam mięsa, a wyniki żelaza, magnezu i obu cholesterolów miałam wzorcowe. Jadłam to, na co miałam ochotę. Z tamtego okresu datuje się między innymi moja wielka miłość do szpinaku, pod każdą postacią. Z. obstawia nawet, że gdyby można było kupić szpinak w sprayu - też bym ochoczo po niego sięgnęła ;)