poniedziałek, 15 lipca 2013

...urzekający zapach pieczonych ziemniaków...



Uważne i ważne trzy tygodnie. 
Dzisiaj o zmroku mija trzytygodniowy negatywny czas, który  według filozofii Kabbalah od dzisiejszego zachodu słońca do zachodu słońca jutro zostanie zakończony akordem negatywnego kosmicznego okna. Niemal przyczajona przeżyłam te trzy tygodnie, powstrzymując się od uciech, słodyczy i alkoholu. Nie licząc urodzin Chłopców, którym – z oczywistych względów nie towarzyszył alkohol  - tego jednego dnia, na słodycze (tort) i uciechy (gry i zabawy w plenerze)  udzieliłam sobie dyspensy.
Poza tym był to czas pracy duchowej.

Urodziny Chłopców był wydarzeniem tyleż radosnym co bardzo towarzyskim. K. była na trzydniowej przepustce, ponieważ bardzo chciała świętować z braćmi ich wejście w świat nastolatków :) A pod dachem naszego domu zgromadziłam ważne dla nas i serdeczne dla Rodziny osoby. Była moja Mama, była Justynka z Asią, była Maria z Markiem, wpadła też na chwilę Eliza. Patrzyłam na wszystkich Gości i na moich Najbliższych z wielką radością i z nieopisanym poczuciem spełnienia.

Pogoda wspaniale dopisała. Słońce towarzyszyło przez cały dzień ale nie było uciążliwe. Po części obiadowej całe towarzystwo z wyjątkiem Mamy – która zarezerwowała sobie rolę jurorki – oraz Marka, który smartfonem kamerował cały event (po czym już w domowym zaciszu swym zmontował i opatrzył komentarzami ponad półgodzinny reportaż!) zostało wciągnięte w misję budowy dwóch kartonowych domów. Okazało się przy tej okazji dwa dni wcześniej, kiedy organizowałam kartony z myślą o tej zabawie, że moje małe jeździdełko jest nieprawdopodobnie pojemnym autkiem. Ilość kartonów, które udało mi się przewieźć za jednym zamachem, nie licząc trzech, czterech, które tytułem wpisowego dowiozła Maria, wystarczyły (z naddatkiem) do skonstruowania dwóch imponujących rozmiarów budowli.

Potem przyszedł czas na torty i prezenty. Przy tych ostatnich chłopakom odebrało na chwilę mowę (szybko wrócili do siebie :) ). Po konsumpcji impreza przeniosła się nad rzekę, gdzie przygotowaliśmy ognisko. 

co prawda to nie nasze ognisko, ale wyglądało łudząco podobnie (nawet nasza rzeka jest w takiej samej odległości od paleniska ;)  a teraz nie mam dostępu do własnych zdjęć- skorzystałam więc z niezawodnego internetu :)
  
Graliśmy w kalambury a pod wieczór do żaru wrzuciliśmy ziemniaki. Wstyd nas zdjął, gdy okazało się, że Chłopcy pierwszy raz jedli pieczone w ognisku ziemniaki. Jak to się stało, po ponad siedmioletnim mieszkaniu w plenerze i dwukrotnych wyjazdach na obozy zuchowe?! – tego nie wiem


nasze ziemniaczki wyglądały tak samo ;) ale wszyscy żarli i nie było komu fotografować :)

Ziemniaczek, masło i sól – nie pierwszy raz w moim życiu – okazały się hitem imprezy

Na zakończenie nie obyło się bez "rytualnego palenia kartonowych domostw, tradycji znanej i kultywowanej w naszej gminie od stuleci" (cytat z reportażu Marka).

 Co prawda miejsca na ognisko przez cały dzień musiały strzec dwa ustawione „na lipę” ogrodowe krzesełka, to jak się okazało przedsięwzięcie miało sens, bowiem kilka ekip samochodowo-wędkarsko-piwnych już chciało skorzystać z wystrzyżonej trawki i uprzątniętego paleniska. Gdybyśmy jak reduty nie bronili tego skrawka trawy to z kalamburów, ogniska, ziemniaków i przedniej zabawy – byłyby nici.

Nie pisałam dwa tygodnie temu o tym, że po tygodniowej walce z wirusem grypopodobnym, straciłam całkowicie węch (!). Na szczęście, po serii bolesnych zastrzyków (nie mylić z wścieklizną) zaczęłam węszyć jeszcze prze urodzinami Chłopaków. Koszmar się skończył, choć byłam mocno przerażona,  bo pozbawiona węchu nie miałam melodii na gotowanie, nie mówiąc już o zerowej przyjemności z jedzenia, za którym przecież przepadam. A zdecydowałam się o tym napisać z dwóch powodów: po pierwsze uważajcie na tego dziadowskiego wirusa, po drugie jakby zdarzyło się Wam coś podobnego od razu idźcie do lekarza, najlepiej na ostry dyżur. Dowiedziałam się bowiem, że w kwestii układu nerwowego, każda, najmniejsza zwłoka może mieć opłakane skutki. Eliza – która poza tym, że jest naszą przyjaciółką, jest też laryngologiem z blisko półwiecznym stażem – od razu wypchnęła mnie na ostry dyżur i bez mrugnięcia okiem, czy odrobiny współczucia, kłuła dziesięciokrotnie moją dupinę. A wirus to naprawdę paskudny, bo każdego, kogo zaatakuje robi mu jakąś krzywdę. Przy czym dotyczy to – jak widzę z moich obserwacji – tylko dorosłych. Dzieciaki (bo cała nasza trójka go zaliczyła) przechodzą choróbsko umiarkowanie lekko, dorosłych natomiast po prostu zwala z nóg.

A tego lata na świecie jest pięknie bo pogoda w kratkę (jak lubię). Jest ciepło, słońce świeci prawie codziennie, deszcz podlewa ogród i wyręcza mnie w tym obowiązku. Drażni mnie trochę jak słyszę narzekania, że pogoda nie może się zdecydować, że ani upał ani deszcze. O co chodzi? Przecież to nasze piękne kontynentalne lato! Cieszę się nim jak nigdy, może dlatego, że żyję rzeczywiście uważnie. I choć muszę chodzić do pracy – zupełnie mi to nie przeszkadza. 

Pozytywne nastawienie i moc witalnych sił (choć może to też skutek zastrzyków, które według ulotki podaje się także rekonwalescentom) wprost mnie rozsadzają. Do tego stopnia, że niemal ze śpiewem na ustach, umyłam w sobotę wszystkie (W S Z Y S T K I E) okna!  
Za to w niedzielę, z równym entuzjazmem (i co ważne) z czystym sumieniem, przez cały dzień!!! (nie licząc przerw na przygotowanie posiłków) przeleżałam w hamaku z książką


...to prawda, to nie jest mój hamak... ale czułam się wczoraj jak właśnie w takim ( z internetu :) )
Łyknęłam „Stan zdumienia” Ann Patchet i na szczęście - beznadziejny opis książki na Merlinie - przeczytałam dopiero teraz, żeby przypomnieć sobie nazwisko autorki.  Książka jest wyśmienita. A recenzje będą chyba zawsze czytać PO.
 
Tym samym  po ostatnim weekendzie, zebrałam siły na nowy, optymistyczny tydzień. Gdyby nie Z. złożony wirusem i leżący sam w domu, byłabym niewypowiedzianie szczęśliwa. Ale po południu będziemy w komplecie.

A jutro? 
 Jutro pijamaday!! :)


piątek, 28 czerwca 2013

Koniec roku szkolnego czyli jak można inaczej spędzić początek wakacji

Od dwóch dni we trójkę z Chłopcami jesteśmy zasmarkani, zakaszleni i w ogóle niespecjalnie nadajemy się do czegokolwiek. K. przyniósł kataralnego cosia, potem dołączył B. na końcu ja (choć kto wie czy to koniec, czy Z. też do nas dołączy). Jakiś wirus postanowił umilić nam początek wakacji. W związku z powyższym nawet nie mieliśmy zamiaru wybierać się do stolicy po świadectwa szkolne. Nasza Córcia ma dwie poprawki na wakacje. Jeśli da radę super, jeśli nie - też nie będzie tragedii. Wyszliśmy wszyscy z założenia, że może i lepiej byłoby powtórzyć drugą klasę gimnazjum a nie przechodzić na siłę do trzeciej. Jak będzie, zadecyduje K. bo to od niej zależy czy przygotuje się do egzaminów poprawkowych.

W domu tymczasem mały szpital. Kaszlemy jak gruźlicy, stos zasmarkanych chusteczek rośnie a na świecie tak pięknie!
Wyszłam do ogrodu wyrzucić śmiecie i nie mogłam się oprzeć by chwycić aparat i nieco rozgorączkowanym okiem uwiecznić to jak przepysznie prezentuje się zieleń w ogrodzie :)

Aura łaskawa dla ogrodu, w nocy pada deszczyk w dzień świeci słońce. Cóż może być piękniejszego niż takie widoki!















Pola i Filemon też najchętniej nie wracają ogrodu:









piątek, 14 czerwca 2013

dlaczego truskawki są takie drogie?!


Porażająco długa przerwa w moich zapiskach.
Aż mi wstyd.
Już kilka razy przymierzałam, żeby opisać co się dzieje i ostatecznie gdzieś w funkcji czasu moje niedokończone posty nienadążały  za rzeczywistością i przepadały. Głupio mi tym bardziej, że mam kilku wiernych podczytywaczy, których takim swoim postępowaniem zaniedbuję szczególnie. A sama wiem co to znaczy, gdy mam jakiś ulubiony blog i autor nagle milknie na dłuższy czas... Trochę mi wtedy smutno a trochę czuję się wystrychnięta na dudka :)  Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że dzieje się dużo, a w tym wszystkim ja ze swoją kontemplacyjną naturą nie daję rady by wszystko przetrawić i do tego jeszcze opisać. Nie mówiąc już o czytaniu tego co piszą inni blogowicze. Teraz mam spore zaległości do odrobienia na jednym i drugim froncie.

Nie mam chyba wyjścia, tylko systemem listowym wymienię i opiszę co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku tygodni.

  • W między czasie były urodziny jednej z moich chrześnic. W tym celu udałam się na ukochane i bardzo przeze mnie ostatnimi laty zaniedbane Koło. (wychodzi na to, że wszystko i wszystkich zaniedbuję… hm.) Wynalazłam piękny zestaw śniadaniowy dla młodej panienki oraz pozłacane puzderko. O ile moja jubilatka może nie umrze z zachwytu nad skorupami od chrzestnej, o tyle jak już będzie dorosłą kobietą, powinna docenić taką pamiątkę. Zresztą co po prezencie, po którym szybko zaginie pamięć.

  • Dłuuugi weekend i byczenie się. Oooo, to były fajne dni. Trochę pokrzątałam się w domu, trochę w ogrodzie. Niestety za mało czasu zostało mi na książki, ale wypoczynek był potrzebny nam wszystkim. W piątek z M. pojeździłyśmy po świecie. Umówiłyśmy się na 6 rano i pogrzmiałyśmy na giełdę kwiatów po sadzonki do ogródków. Na dyżurze z Chłopcami, którzy mieli w szkole wolne, zostało drugie M. (znaczy druga połowa od M), które to M. szantażem swojej białogłowy zostało przymuszone do wzięcia na ten dzień urlopu (Ups!). Wracając zahaczyłyśmy o supermarket i zrobiłyśmy tygodniowe zakupy, ze wskazaniem na prowiant potrzebny  na zaplanowany na dzień dziecka piknik. Potem zaliczyłyśmy kilka szmateksów i obkupione, zmęczone i szczęśliwe zameldowałyśmy się naszym mężczyznom

  • K. wyjechała – o tym już pisałam. Nie pisałam jednak o naszym spotkaniu w dzień dziecka. To był cudowny dzień, przygotowałam rzeczony piknik, z którym pojechaliśmy do K. zabierając po drodze moją Mamę. Na miejsce dojechali jeszcze drudzy Dziadkowie. Dorośli mieli co najmniej taki sam fun z imprezy ja Dzieciaki. Mimo, że przeganiał nas deszcz od stołu (bo udało nam się znaleźć park ze stołami i ławami, więc piknik odbył się w wersji bezkocykowej – choć i na tę okoliczność byłam przygotowana). Dobrze jednak, że znaleźliśmy trochę cywilizacji, bo o ile moja Mama jest rzeczywiście harcerką mimo swoich 75 lat, to moja ex-teściowa jeśliby usiadła na kocyku, to z tym kocykiem trzeba byłoby (jak mówią chłopcy „trzebało”)  ją odtransportować od razu na ortopedię L  Spotkanie było r e w e l a c y j n e. K. zadowolona, rozgadana (to zmiana!), uczuciowa, wręcz wylewna  (jeszcze większa zmiana :) ). Dostałam od Niej piękną laurkę na dzień matki oraz list. List piękny, mądry i do tego analogowy (!). Po powrocie do domu przeczytałam go (zgodnie z instrukcją dziecka, „jak wrócisz mamuś do domu, to go przeczytasz”). Wzruszyłam się – o co u mnie i tak nietrudno, skoro ryczę na kreskówkach – ale treść i miłość jaka w nim była zupełnie mnie rozmiękczyła. Oczywiście usiadłam od razu do odpowiedzi. A dzień to był szczególny! Bowiem równo piętnaście lat wcześniej, po raz pierwszy w życiu miałam swoją małą Córeczkę w objęciach. O tamtego dnia K. jest moją córką.

  • Sprawa w sądzie i oczekiwanie na postanowienie. Kiedy indziej o tym więcej.

  • Spotkanie klasowe. OOOO się działo! Co prawda nie dopisało wiele osób, ale z kilkoma dziewczynami (bo to sam babiniec się spotkał, zresztą chłopaków w klasie i tak było na lekarstwo) nie widziałam się od matury. A to już 25 lat!!! Wiem, że zabrzmi to nieprawdopodobnie (alby chyba tylkodla podczytywaczy poniżej 30 rż.), nic się nie zmieniło! Czułyśmy się, ba! zachowywałyśmy się jakby nie było tego ćwierwieku, jakby nie było różnych – niekiedy nawet ciężkich przeżyć - które stały się udziałem kilku z nas. Po prostu wypadłyśmy na spotkanie po lekcjach! Było bosko! Obiecałyśmy sobie, że nie tylko ze względów estetycznych (;) ) nie możemy czekać do następnego spotkania kolejnych 25 lat. Mam nadzieję, że uda nam się spotkać znowu niedługo.

  • Urodziny Wróżyka. Impreza w terenie. Nie ma wątpliwości, że Wróżyk ma konszachty z Tym na górze. Nie wiem doprawdy jak to zrobiła, ale w weekend, kiedy Warszawę pochłonęła woda, ona wykroiła w sobotnie popołudnie piękną, bezdeszczową aurę. Było ognisko, było piwsko (ja niestety byłam solo bo Z. został na dyżurze z Chłopcami), było obłędne jedzenie i super towarzystwo. Prezentowe show Wróżyka to osobna kategoria widowisk z rodzaju ”światło i dźwięk” :D Ostatnim razem, pięć lat temu, również były obchody centralne Jej urodzin i wówczas po raz pierwszy widziałam Agę w swoim imprezowym żywiole. Spieszę więc wyjaśnić ciekawskim cóż to jest to „prezentowe show”, choć nie mam złudzeń, że najbarwniejszy opis nie jest w stanie opisać tego, co Ona wyprawiała. Otóż przychodzi wieczorem, około 23-ciej moment, gdy Aga postanawia otworzyć  oraz zaprezentować otrzymane podarki. W tym celu zorganizowane zostało dodatkowe oświetlenie, aby podmiot liryczny był najlepiej widoczny dla wszystkich gości. I tu się wszystko zaczęło. Jej latorośl, Filip, podawał kolejne dary, krocząc krokiem Kacpra, Baltazara czy innego króla. Wróżyk gestami rodem z tragedii greckiej, rozrywała opakowania i czy nadawało się to bardziej, czy zupełnie się nie nadawało, starała się to przymocować do swojej garderoby. Z oczywistych względów, kolczyki tudzież torebka nie stawiały oporu i jubilatka błyskawicznie przyodziała się w nowe ozdoby. Problem zaczął się z lusterkiem, słojem na różne różności czy maszyną do szycia Łowicz (audycja zawiera lokowanie produktu). Tutaj jednak w sukurs przyszły kokardki przytroczone do opakowań, które jak te motyle ;) przysiadły na Agnieszkowym dekolcie. I Tyle tego było. Uważam, że to piękny gest wobec gości, którzy widzą jak obdarowana się cieszy na widok kolejny prezentów. Niestety patent ma Aga. Choć jestem zachwycona tym zwyczajem, nie wiem czy dokonałabym tego na swoich urodzinach z równym wdziękiem. Po tym wieczorze zaczęło czuć się jak nałogowiec w ciągu. Piątek - impreza, sobota - impreza, na niedzielę zaplanowana - impreza. Na szczęście ta ostatnia już Z. I choć i w piątek i w sobotę było fajnie, to naprawdę byłoby super, gdyby był ze mną Z.

  • Kolejny weekendowy dzień spędzony z MiM i obiecanymi dla nich pączkami. W zasadzie nic dodać, nic ująć. Pączki były, udały się jak chyba jeszcze nigdy i zostały pożarte. To, że nikogo nie rozbolał brzuch po sporej dawce drożdżowego gorącego ciasta jest zastanawiające. Choć mam swoją teorię. Może to jest jak z wódką pitą w dobrym towarzystwie, po której nie ma nazajutrz kaca? J

  • A w pracy wyjątkowo ciężki tydzień. Nie będę ściemniać. Odwykłam. Ot co! Pracuję codziennie zastępując swoją projektową szefową, która jest na urlopie. Jeszcze bardziej doceniam luksus pracy trzy dni w tygodniu. Do tego od wczoraj rodzę – z przerwami – piasek. Niestety kamica przypomniała sobie o mnie po dekadzie. Cóż, muszę swoje odcierpieć licząc, że na piasku się skończy. Trochę zemściło się na mnie, że za mało piję jak zrobiło się ciepło. Obiecuję. Poprawię się.I z piciem i z pisaniem.
Aha i do tego truskawki ciągle są takie drogie :(





wtorek, 21 maja 2013

osobiście...



A w ogóle życie to takie zaskakujące jest:

... pogoda piękna...
... K. daleko...
... Z. zdrowy i ciągle kocha...
... szkoła stara...
... Betty i Karolina czekają...
... Ojciec wreszcie skapitulował z jazdą samochodem...
I do tego wszystkiego Maria, czyli M.

I jak mam to „wszystko żyć”?

Tyle na mnie spadło różnych wrażeń i emocji, że nie wiem od czego zacząć. Mam poczucie, jakby jakaś tama wezbrana pękła i wszystko naraz na mnie spadło do przeżycia. Dramatu nie ma, zwłaszcza, że żadna tragedia się nie wydarzyła. Ale jakoś mam poczucie braku czasu na przeżycie wszystkiego w swoim tempie. O właśnie! To mi trochę doskwiera.

Pogoda jest piękna. Słońce zachwycające, nawet beton w mieście jakiś taki mniej smutny. Może dlatego, że zieleń jeszcze bardzo soczysta i „ociepla” wizerunek stolicy. Już nie pamiętam o zimie, a lato będzie bez K.
K. „zagospodarowuje się” w sanatorium. Wczoraj zrobiła furorę w szkole (wygląda na to, że faktycznie macierzyste gimnazjum ma całkiem niezły poziom), więc nauka Jej zupełnie nie stresuje. Na miejscu siłownia, basen raz w tygodniu (w piątek K. pokaże dzieciakom jak się pływa, oj pokaże:) ), osobisty terapeuta, cudowna siostra przełożona (zwana przez panią Kierownik – Kapralem), dzieciaki otwarcie przyjmujące do swojego grona K.  
Dziecko się czuje bezpiecznie. Dziecko jest zaopiekowane. Dziecko jest daleko. Tęsknimy. K. my z Z. i Chłopcy. A to dopiero pierwsze dni. Przed nami jeszcze osiemdziesiąt (!)

Wczoraj byliśmy z Z. w Łodzi. Jak co sześć miesięcy. A teraz już nas tam nie chcą!  A ściśle: nie chcą tam Z. Hura! Po pięciu latach bez wznowy, teraz co sześć miesięcy badanie USG i analizy na miejscu. Przedziwne uczucie, że już nie będzie wycieczek do Łodzi. Z jednej strony niepokój, który zawsze nam towarzyszył w drodze do, a potem cudowny czas szwendania się za rękę i powrotu do domu jak po randce. I teraz już koniec.
Musimy więc sobie wymyślić jakąś inną trajektorię i powód wspólnych wypadów :) Tym razem już bez stresu w drodze „tam”. 
Z. jest zdrowy!!  I wciąż mnie kocha!! A tego się nie leczy :) na szczęście!

Dzisiaj przed pracą udałam się na sentymenetalny spacer do swojego ogólniaka. Za trzy tygodnie 25-lecie matury i jubileusz pięćdziesięciolecia szkoły. Pojechałam więc z ciekawości jak szkoła już się do tego przygotowuje, czy są jakieś dodatkowe informację o „obchodach centralnych” itp. A tu niespodzianka. Miejsce się zgadza, adres się zgadza, budynek też, obok piękny, wybudowany na miejscu szkolnego basenu ośrodek sportowy, ale numer szkoły się nie zgadza! Bo w tym miejscu mieści już zupełnie inna szkoła. Okazało się, że moje L.O zostało przeniesione w nowe miejsce.
Udałam się jednak na wspominkowy spacer po szkolnych śmieciach. Już w progu uderzył mnie znajomy widok. Posadzka. Ta sama, którą zapamiętałam pierwszego września 1984 roku. I wszystko było wzruszające, i łza w oku błyszczała do momentu jak weszłam na korytarz. A tam, kurcze, czas się zatrzymał. A właściwie czas przestał istnieć. Na ścianach ta sama farba, (i kolor i stan, wskazujący na brak jakiegokolwiek remontu od ponad trzech dekad!) Zapamiętałam tę lamperię na korytarzu z przerw przesiedzianych na linoleum przed klasami i z oczekiwania na wyniki ustnych matur. Ale to już nie są sentymenty. Moja szkoła wygląda jak trup! Rozkładające truchło, z którego odpada ciało, które jest odrażające i nie nosi śladów jakiejkolwiek urody. Przeszłam wszystkie korytarze, zajrzałam tak gdzie się dało, poszłam do stołówki. I wyszłam oszołomiona. I smutna.
Dla czystej formalności pojechałam pod nowy adres szkoły. Ale to już nie moja bajka. Tam nie ma moich wspomnień, te mury to już obcy budynek, dla mnie bezduszny i nic nie znaczący. Do tego nie uczy już żaden „mój” nauczyciel. To dobrze, że odbyłam tę wycieczkę w taki piękny dzień jak dziś. Gdyby padało, płakałabym razem z deszczem.

Już dwa razy dzwoniła Betty. Kiedy do mnie przyjedziesz wreszcie? Pyta. A ja nie wiem kiedy, a bardzo spotkania z nią są dla mnie ważne. Za chwilę kończy się jej urlop zdrowotny i wróci do szkoły. Muszę wygospodarować czas na wizytę. Bardzo tego chcę. Karolina już nawet nie dzwoni. Ważko, przyjadę któregoś wieczoru w tym tygodniu, obiecuję. Pamiętam o Tobie Kochana.

No a ojciec skasował znak drogowy. Jak to dobrze, że zatrzymał się na nim a nie na człowieku. Od lat powtarzałam Mamie, że nie powinna pozwalać mu jeździć autem. Jej argumentacja o atrybutach gasnącej już męskości i jedynej rozrywce jaką ma ojciec zupełnie mnie obezwładniały. Niestety dopiero takie zdarzenie skłoniło ojca do refleksji. Mam tylko nadzieję, że naprawdę już nie usiądzie za kierownicą. Jestem zdania, że od pewnego wieku, lub po przebyciu określonych chorób, kierowcy niezawodowi powinni obligatoryjnie przechodzić systematyczne badania dopuszczające za „kółko”. Za rozwojem medycyny nie rozwija się ustawodawstwo. Luki prawne są porażające, a ich konsekwencje leżą na cmentarzach.

I do tego "na dokładkę" M. M., która zaskoczyła mnie swoim pojawieniem, bezinteresownością i uwagą. Towarzyszą mi rozterki niewiernego męża. Mam naturę monogamistki, unikam wchodzenia w nowe zażyłe relacje, bo one wymagają uwagi, poświęcenia, czasu i troski. A jest przecież jeszcze Justyna, Ważka, Agnieszka, Wróżyk, Betty… Nie da się jednak oprzeć czarowi unikalnej Wartości. Darowi Ginącego Gatunku. Sporo namieszałaś M. I dziękują Ci za to. A za zapach Florencji dziękuję poza konkursem.