środa, 29 lutego 2012

Wyjadą nasi podopieczni, więc będziemy niebezpieczni



Ten post miałam opublikować w ostatni czwartek… Piszę ostatnio „do szuflady” czekając na moment kiedy będzie sieć i opublikuję post na blogu. Tymczasem życie płynie, wydarzeń co dzień masa i pewne rzeczy mi ulatują – cóż skleroza :) W efekcie poniższy post w części się zdezaktualizował. Ale nie cały! Zdecydowałam więc – choć trochę to śmieszne – aby zamieścić go bez korekt ;) Trudno, chronologię szlag trafił, ale słowo pisane nie pleśnieje co najwyżej trochę traci na aktualności a myśl pozostaje aktualna ;) Do tego „chodziło mi po głowie”, że przecież o tym pisałam (o czym poniżej) ale nie znalazłam na blogu. Cóż – pomyślałam – widocznie miałam taki zamiar, zamysł był skrystalizowany, lecz nie spłynął z głowy na papier (taki czy inny). A jednak. Zatem…


W weekend, nasze Potomstwo, w liczbie sztuk trzech spędzi noc z soboty na niedzielę poza domem!! Dzieciarnia będzie nocowała w szkole w ramach samobójczej akcji zorganizowanej przez kadrę harcerską szkolnej drużyny. Na decyzję nie miałam wpływu, ideę powitałam wraz ze swym małżonkiem entuzjastycznie i mamy zamiar dobrze się bawić. W planie kino, a potem to, co dorośli pozostawieni bez opieki dzieci robić lubią najbardziej. Co wyjdzie z planów? Sama jestem ciekawa, lecz nastrajam się wybitnie pozytywnie i nawet jeśli nastąpią jakieś zmiany w planach, mam zamiar bawić się doskonale!!
Środa, okazała się dniem obfitującym w doznania (sprawa sądowa), które dostarczyły mojemu organizmowi sporej porcji adrenaliny. O dziwo tym razem upiłam się nią na wesoło a nie na smutno, co oznacza bez parafrazy mniej więcej tyle: zamiast padać na ryj (ups) mam niesamowitego „spida” [to było prawie tydzień temu – dopisek autorki ;)]. 

Przeczytałam połowę książeczki o programowaniu przyszłości (i mam zamiar tego się trzymać), wierzę, że właśnie świetnie zaczęłam dogadywać się ze wszechświatem i pier…ę kolejkę (zwaną także ogonkiem) po szczęście, w której sama się ustawiłam. Co prawda przed chwilą Z. uprzejmie poinformował mnie, że z jutrzejszego nocowania u Justyny nici, ale i tak Go kocham. Co więcej, zamierzam zarazić go swoim optymizmem i entuzjazmem do świata. [dopisek autorki: książeczka przeczytana, w najbliższej, lecz bliżej nieokreślonej przyszłości, pojawi się recenzja na blogu].

Trochę śmiesznie mi wychodzi ostatnio, bo publikuję swoje posty z lekkim poślizgiem, bowiem – jak to nazwała dzisiaj moja koleżanka – mam taką czkawkę internetową i pojawiam się na chwilę w sieci i zaraz znikam. To prawda. Jestem bowiem jeszcze przez chwilę uzależniona od kapryśnego łącza firmy Polsat Cyfrowy, co to sprzedała nam półtora roku temu usługę, którą po kilku tygodniach musiała udostępnić jako usługę socjalną (wypełniając decyzję Pani Strużyńskiej). W efekcie bulimy co miesiąc kasę za to, za co statystyczny obywatel nie płaci nic, do tego nic z tego nie mamy, bo łącze nie działa (przepraszam, doprecyzuję słowo „działa”: to trochę tak jak jąkała rozmawiał z pacjentem z chorą prostatą; facet czekający do urologa wyjaśnił zaciekawionemu jednostką chorobową jąkale, że ten sika tak, jak on mówi). 
Ależ to urocze w tym naszym kraju nad Wisłą. Ale hak im w smak, umowa wypowiedziana, i trwa odliczanie do zakończenia tej mordęgi. Na marginesie: bo to naprawdę ciekawostka „arcy”, kuriozum po prostu. Zadzwoniła do Z. – który umowę zawarł – panienka „na baterie”, co to wydala z siebie teksty wykute na blaszkę i nie daj Bóg przerwać jej, bo się gubi biedactwo i zaczyna recytację od początku. Ostatecznie, starała się usilnie uświadomić Z., że co prawda umowa dobiegła końca, ale… przedłużyła się automatycznie, i jeśli chcemy ją rozwiązać to… i tu niespodzianka… ha!! … zapłacimy karę. Z. się wk… znaczy zdenerwował i uprzejmie poprosił o listowne powiadomienie o tym kuriozum z powołaniem się na konkretne zapisy w umowie, którą podpisał, w innym bowiem wypadku, żądanie zapłacenia czegokolwiek, potraktuje jako próbę wyłudzenia i jako taką skieruje do prokuratury. Teraz oboje z niecierpliwością małolatów wyczekujących pod choinką świętego OD PREZENTÓW, czekamy na korespondencję z Polszmatu. Będą jaja – coś czuję. Chyba, że panience padną baterie i nic dalej z tego nie będzie :D

Dopisek aktualności'owy: weekend był super. Najpierw zaszaleliśmy w Leroy Merlin. Szaleństwo polega na tym, że łazimy, oglądamy, planujemy i tak spędzamy dwie, trzy godziny. Do kina – za obopólnym i absolutnie spontanicznym porozumieniem – nie poszliśmy, za to przyjechaliśmy do domu z zamiarem zafundowania sobie kina z patika (znaczy oglądanie filmów z pendrive’a), wcześniej zjedliśmy pyszną zieloną kolację (przygotowaną przez Piszącą), składającą się mnóstwa sałat wszelkich, z szynki parmeńskiej, oliwek z migdałami oraz oliwy z suszonymi pomidorami i octu balsamicznego „suto” zakropioną pięcioma kieliszeczkami czystego winka na kartofelkach (ja dwa, Z. trzy - po dwóch miałam dość i mogłam latać na dywanie ;) ). Zrobiło nam się błogo. Poszliśmy do „kina” i tyle pamiętam. Rano śmialiśmy się do łez jak to zaszaleliśmy. Poczułam się jak słoń morski wyrzucony na brzeg. Tłusta, leniwa i nieruchawa. Ale było naprawdę fajnie :D

wtorek, 28 lutego 2012

fotopost czyli moje domokreacje ;)


Dedykuję ten post dla moich kochanych Przyjaciółek, które los ulokował daleko ode mnie. Dzięki sieci możemy ze sobą rozmawiać, nawet widzieć się - o ile oczywiście internet działa na tyle sprawnie, żeby korzystać ze skype'a... (jak dotąd nie udało się to ani razu) - i komentować na bieżąco to, co niesie życie . Niestety jednak odległość wyklucza wpadanie na chwilkę, na kawkę, na zupę...

Często z Asiulką wspominamy jak mieszkaliśmy "drzwi w drzwi". To były wspaniałe lata. Ja siedziałam z maluchami w domu, Asiulka wpadała po pracy do mnie, robiła przegląd garów, porywała spod ręki kęs właśnie mielonego mięsa na kotlety albo wyrabianego przez Zbyszka drożdżowego ciasta. Łaps i w nogi ;). Ach Asiulka jak ja za tym tęsknię... Wiem, że Ty też. Pomijam oczywiście fakt, że nikt NORMALNY tak nie robi, ale z tego co wiem dziedzicznie obciążyłaś swoją latorośl upodobaniem do surowego mięsa i ciasta, hm?
Nigdy nie zapomnę popołudnia, kiedy moja sąsiadka, urocza blondynka o hipnotyzującej urodzie, zaczepiona przeze mnie na korytarzu, bez chwili wahania przyjęła zaproszenie na... zupę. Wpadła, zjadła (to chyba była pomidorowa?) i tak nasza nieprawdopodobna relacja się zaczęła. I co? Gdzie jesteś teraz? Ileż razy patrzę na gar z zupą i marzę, że wpadniesz, zajrzysz do środka i usiądziesz w oczekiwaniu na talerz, relacjonując przy tym co przyniósł Ci dzień. Dzisiaj szczawiowa. Wolisz z jajkiem czy bez?
Brakuje mi też lotów na dywanie z Asiulką :) ("zrozumio" tylko wtajemniczeni lub nieprawdopodobnie domyślni :) ). Paliwo i dzisiaj by się znalazło, ale niestety Ty jesteś w cholerę daleko.

A Agusia? Twoje wizyty w biegu, pogaduszki o ludziach i życiu. Twoje zostawione niby przez przypadek zakupy w mojej lodówce z przeróżnymi przysmakami. Pamiętam to :) Z Agusią zresztą moja relacja jest szczególna także z innego powodu. TO jedyna moja Przyjaciółka z zasmarkanych lat. Poznałyśmy się na... trzepaku. Agnieszka jak zawsze elegancka (swoją drogą Ty chyba już na świat przyszłaś ubrana ze smakiem i w pięknych butach ;) ), wracała właśnie z kursu tańca. Ja chodziłam do szóstej czy siódmej klasy, Aga jest młodsza o rok. Pamiętam, że miała na nogach bajeczne czółenka. Ciemne włosy, śliczne okulary (to chyba od tego momentu marzyłam, żeby chodzić w okularach), ta Twoja energia Agusiu i wdzięk. I tak się zaczęło, a Tobie tak zostało. Potem ja miałam spadochron i dzięki temu - mimo różnicy wieku - spotkałyśmy się w jednej klasie i w jednej ławce. Z krótką przerwą, kiedy byłyśmy młodymi mężatkami, widzimy się "na co dzień" a obecnie przynajmniej rozmawiamy i jesteśmy na bieżąco. Ale to za mało. Brakuje mi naszych spotkań, wspomnień i pogaduszek. Wiem, odbijemy to sobie w Wielkanoc :)



Tymczasem dość tych rzewnych (myślałam, że pisze się przez "ż", bo to takie twarde słowo) wspomnień. Specjalnie dla Was publikuję tego posta, żebyście mogły na chwilę poczuć się w moim obecnym świecie :)

Najpierw zapraszam Was na rozgrzanie się przy kominku:










Potem zrobię Wam kawę i sobie usiądziemy wygodnie:













A tak wygląda moja jadalnia i kuchnia:










 Do pokoju K. nie zapraszam, bo za bardzo Was lubię ;) a do Chłopców nie - bo cały czas uczą się porządku, ale im nie wychodzi, choć ja wciąż mam nadzieję...

To pokój gościnny - oficjalna lokalizacja mojej Mamy, gdy do nas przyjeżdża:


I nasza sypialnia: 





















A tutaj piszę do Was i o Was.
Wreszcie urządziłam sobie "tymi ręcami" mój światek :):

środa, 22 lutego 2012

Mimo zimowej jeszcze aury…



… właśnie usłyszałam pogwizdywania zupełnieniezimowych ptaszków. Niestety kompletnie nie znam się na ptactwie tudzież innych przejawach wszelkiej żywioły, lecz dźwięki zimy,  czy wiosny są do odróżnienia nawet dla takiego laika jak ja. Zimą – a mówię oczywiście o naszym kawałku świata, z dala od miejskiego zgiełku czy nocnego pomrukiwania transformatorów i innego miejskiego żelastwa  – wokół jest matowa cisza, raz po raz przecinana chropawym skrzekiem ptaszysk wrono-podobnych ewentualnie srok, które choć pięknie przez naturę wykrojone i pomalowane, mają wulgarny i zupełnie dla siebie nieodpowiedni  skrzypiący głos.
Dzisiaj na świecie rozbrzmiewa radosne ćwir, ćwir, mimo powszechnej apatii. Świat wczoraj cały dzień spływający wodą, dzisiaj wygląda dość smutno. Kojarzy mi się z niebyt już młodą kobietą, która nad ranem wraca z nocnej imprezy, z rozmazanym makijażem i garderobą noszącą ślady intensywnego i nieestetycznego użytkowania.  Śnieg prawie się stopił, po soplach ani śladu, spod nielicznych placków poszarzałego wodą śniegu wyziera umęczona aurą ziema. Nadgniła trawa, krzaczki róż, z których smętnie zwisają litościwie pozostawione przez nasze psy fragmenty włókniny.
Kury wyglądają jakby uciekły się z ciężkiego obozu pracy. Wyglądają brzydko, są apatyczne i bardzo mi ich szkoda. Czesław i jego pstrokata przyjaciółka, z którą oboje mimo trzaskających mrozów przesiadywali na zewnętrznej grzędzie przedstawiają opłakany widok. Oboje mają odmrożone (poczerniałe na końcach) grzebienie, a ponadto Czesław odmroził sobie swoje piękne karminowe korale. Pozostała z nich jakaś ½, którą litościwie inne kury obszczypują z pozostałości czarnych zmartwiałych fragmentów przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Przykry to widok, tym bardziej nie mam sumienia żadnego z tych ptaków skrócić o łeb. Bo co, jak już brzydkie i nieużyteczne to na rosół? Jakoś to takie nie fair według mnie.  Liczę, że wspomniane ćwir, ćwir, wpłynie na nastrój mojej kurzej trzódki, że lepszy humor będzie oznaczać wyższą nieśność. Od dwóch tygodni bowiem, naszych jajek praktycznie nie ma. Raz na cztery, pięć dni pojawia się jedno. Byle do wiosny!
Dzisiaj od rana internet nie działa. Po wyprawieniu moich do miasta, już nie położyłam się, licząc, że od 5.30 do ósmej z minutami coś będę mogła zdziałać. Nici. Piszę sobie teraz do Worda z nadzieją na rychłe, choć zapewne krótkotrwałe działanie sieci, tyle choćby, żeby zamieścić swoje wpisy i sprawdzić pocztę. Lecz nadzieja w tej kwestii znowu jest! W piątek przybyli pod okienko dwaj panowie z drabiną. Oni mają nam (w przyszłości…) zakładać Internet. Wybrali sobie co prawda najgorszy z możliwych dni, gdzie praktycznie zasypało nas po pachy i wszyscy zostaliśmy w domu. Ale dobrze, że w ogóle przybyli i potwierdzili wolę. Nawet dobrze się stało, że byliśmy w komplecie, ponieważ ja od kilku dni toczę nierówną walkę z choróbskiem grypopodobnym, więc obecny w domu Z. mógł udać się z panami na wędrówkę techniczno-krajoznawczą, a następnie użyczyć nasze łańcuchy, bez których panowie od Internetu zostaliby z nami do wiosny. Bez łańcuchów bowiem, wyjazd pod górę do drogi jest niemożliwy. A ponieważ toczymy spór z naszym wójtem, który traktuje gminę jak własny folwark, więc po złości i za karę, nas i innych niepokornych traktuje w taki sposób, że odmawia przysłania sprzętu do odśnieżania. Oczywiście argumenty, że obowiązkiem gminy (tym samym, zarządzającego w imieniu mieszkańców wójta) jest utrzymanie gminnych dróg, są traktowane jak przysłowiowe potrząsanie szabelką, my jednak mamy już (!) dzisiaj przekonanie graniczące z pewnością, że to „łabędzi śpiew” tego szubrawca.
Wiosną zatem spodziewam się: 1/ jajek, 2/ Internetu, 3/ zieleni, 4/ uprawy cebuli przez zwolenników wójta, 5/ słońca, 6/ śpiewu ptaków i 7/ wszelkiej wiosennej radości.

czwartek, 16 lutego 2012

Życie bywa nie do zniesienia... BYWA - na szczęście


Dzisiaj mija czternaście lat od dnia, kiedy przyszła na świat nasza Córka. Choć odnalezienie się zajęło nam 3,5 miesiąca, z perspektywy ostatnich wydarzeń, zastanawiam się, czy nie szukamy się cały czas… Od trzech godzin przeglądam sieć w poszukiwaniu mądrych wypowiedzi, artykułów, rad czy refleksji. Myślę, że po tej lekturze nie jestem mądrzejsza, ale z pewnością bardziej refleksyjna. To dobrze. Jest nadzieja, że jednak odnajdę drogę do porozumienia z moim Dzieckiem.
Z trwogą wczytywałam się w statystyki, dotyczące problemów wychowawczych, jakie mają rodzice adopcyjni . Kłamstwa, kradzieże, wagary, złe wyniki w nauce – to te, które są naszym udziałem. Reszta, nie. Oby nigdy. I choć katalog problemów, jakie można napotkać w wychowaniu dzieci jest dużo szerszy, to i tak w ostatnim czasie tych kilka spowodowało, że straciliśmy perspektywę: skończyła nam się mapa. Brzmi to tyleż dramatycznie co patetycznie (czy odwrotnie). Przecież nie wykorzystaliśmy jeszcze wszystkich metod!  Nie wolno nam się poddawać!  Rodzicem się JEST a nie bywa. To wiem, to czuję nawet, ale życie przerasta nasze wyobrażenia.
Lubię marzyć sobie, że za kilkanaście, kilkadziesiąt lat mam przy sobie całą trójkę moich Dzieci, które same mają już założone rodziny, a wszelkie problemy i rafy, które napotkaliśmy wzajem w ich dzieciństwie są już wyłącznie wspomnieniem wydarzeń, które miały szczęśliwe zakończenie.
Od pewnego czasu przedzieram się przez temat macierzyństwa. Macierzyństwa adopcyjnego i biologicznego. Nawet dobrze mi się pisało. Byłam w euforii po własnej terapii. Myślałam, że napiszę książkę, która tchnąć będzie nadzieją dla innych rodziców, innych matek. Teraz wyhamowałam (mam nadzieję, że na chwilę). Czarne chmury problemów wychowawczych zasłoniły mi radosną wizję dzielenia się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami. Ale jak zawsze uważam – nic nie dzieje się bez przyczyny. Być może i to doświadczenie jest po COŚ. Być może tym obecnie powinnam się zająć i przebrnąć przez morze trosk, rozterek, bólu i łez żeby moje refleksje były bogate, prawdziwe i użyteczne dla innych, dla których napiszę tę książkę.

Pozdrawiam wszystkich moich Przyjaciół, których zatroskała w ostatnim czasie moja niedyspozycja towarzyska. Wierzę, że teraz rozumiecie, że trudno mi o tym wszystkim mówić. Wolę napisać.

czwartek, 9 lutego 2012

sieci nadal nie ma ALE ZA TO jest cholerny mróz!!!!

Na szczęście są w naszym pięknym kraju miejsca, gdzie jest WIFI bez zabezpieczeń. Siedzę sobie zatem w pięknym przybytku MacDonald's i piję kawę (paskudna!). Ale mogę dzięki temu sprawdzić pocztę i skrobnąć co nieco. Oczywiście moje nadzieje na szybką realizację podłączenia internetu w domu szybko się rozwiały. Internet ma być, ale w bliżej nie określonej przyszłości. Jednak mróz, który zamroził wszystko wokół nieco osłabił moją frustrację. Teraz, gdy pogoda zaczyna być do zniesienia, znowu mnie szlag trafia na myśl, że aby połączyć się ze Światem muszę jechać do znielubionego miasta.
Moi Chłopcy mają dzisiaj bal karnawałowy. Dopijam więc kawę, i zbieram cztery litery, żeby dotrzeć do Dzieciaków i ucharakteryzować odpowiednio: robota i zombie.
Z najstarszą pociechą mam pociech sto. Raczej obecnie to nie pociecha tylko zmartwienie i to przez naprawdę duże Z. Chyba utworzę jakiś odrębny wątek, żeby rozkminiać ten temat. Wiem, że wychowanie nastolatki łatwe nie jest. Ale moja nastolatka daje mi taką szkołę, że momentami zupełnie kończy mi się mapa. Cóż, wychodzi na to, że choć nie czuję się zdziadziała (może powinnam powiedzieć zbabiała), generalnie próchnem raczej nie sypię, to jestem w szoku co wyprawa moje dziecko. Oczywiście robię autorachunek błędów i przegapionych symptomów, ale i tak jest to ślepa uliczka. Mimo, że w domu kolejne dwa urwisy, który mają przed sobą jeszcze okres buntu (nie licząc obecnej przygrywki), to wątpię czy moje doświadczenia z Córką na wiele zdadzą się przy przetrwaniu ich dorastania.
Ale teraz skupiam się na balu, więc dopijam obrzydliwą kawę i lecę.
Aha: od połowy grudnia w domu kolejny domownik, a nawet dwa. Borys i Jeżynka. Borys na stałe, Jeżynka do wiosny :) ale o nich opowiem następnym razem.