piątek, 30 marca 2012

14 godzin w stolicy...

Cały dzień spędzony w stolicy niemal od świtu do późnego wieczora, to coś za czym nie przepadam (eufemizm!). Rano angielski, potem "giro" po "adresach" ;) Wpadłam do Anki na herbatę (ma tylko owocową - też coś!) i kanapeczki z pasztetem (mniam), potem do rzadko (niestety) odwiedzanej części Rodziny po rolki dla Chłopaków. Rolek prawie zapomniałam, bo dwie godziny przyjemnej pogawędki zakrapianej herbatą (czarną - wreszcie ;) ) i zajadanej dojrzewającym na ogniu, przedświątecznym bigosikiem minęły nie wiadomo kiedy, gdy okazało się, już szybko muszę się zbierać, żeby zdążyć z kolejnymi zadaniami dnia. Potem odstawka samochodu do Z. do pracy i biegiem do Strefy, na spotkanie z Klientką i na Warsztaty Optymistyczne.

I o tym chwilkę dłużej: warsztaty były kolejnym sukcesem. Justynka prowadziła temat "Jak efektywnie wykorzystać czas na sen?". Nie byłabym sobą, gdybym nie próbowała się samodzielnie też do tych warsztatów przygotować, żeby nie siedzieć jak niemota :). Lecz to co znalazłam w internecie z jednej strony na pewno dało mi jakiś grunt, do zagadnień, o których mówiła Justyna, ale dobrze, że nie zagłębiałam się dalej, bo byłaby to strata czasu. Justynka bowiem tak jasno poukładała tę skomplikowaną materię i rozkręciła interakcje, że z materiału zaplanowanego na jedno spotkanie - wyjdą nam na pewno dwa. W między czasie jak nitki z kilimu wyciągałyśmy kolejne zagadnienia, które chcemy zgłębić - jak choćby temat świadomej relaksacji itp. Przed nami jeszcze medytacje i "dywagacje", w których przewodnikiem będzie Adzia. Słowem: gdyby nie fantastyczny dzień, to te czternaście godziny w mieście...
Już nic nie powiem, wszak optymistką jestem!

Do domu dotarłam tuż przed 23.00, na macanego weszłam pod prysznic i do łóżka, rzuciłam jeszcze okiem na wiadomości, na moje ukochane DOMO i w kimono.

Rano, gdy wstałam, żeby pomóc Z. w wyprawieniu dzieciaków do szkoły (mój rekonwalescent wczoraj wymiotował w szkole, więc dzisiaj znowu został w domu, a ja z nim) czułam się t r a g i c z n i e, trochę tak jakbym wypadła z pędzącego pociągu. Ale dzisiaj JUŻ wiedziałam dlaczego mnie telepie zimno, dlaczego idę po schodach jak zombi, dlaczego każdy mięsień mnie boli jak cholera, dlaczego nie wiem na jakiej planecie się znajduję, dlaczego łupie mnie głowa i w ogóle, dlaczego jestem taka do d...

A to wszystko dzięki wczorajszym warsztatom. Tak, tak! Po pierwsze zimno mnie telepało, bo zostałam wyrwana z głębokiej fazy snu, gdy temperatura mojego ciała była obniżona, a "grzałka" która włączająca się naszym organizmie ok. godziny szóstej jeszcze nie wystartowała (do tego ja miałam zupełnie przestawiony rytm, bo zasnęłam dopiero około północy). Szłam jak zombi, ponieważ w fazie głębokiego snu, nasze mięśnie zaczynają się regenerować, napływa do nich krew (odpływająca z innych narządów) więc jak wstałam w trakcie "procesu" to ręce i nogi miałam spuchnięte jak banie. Wówczas wchodzenie i schodzenie po schodach w moim wykonaniu to niezły widok... Jak uporałam się ze śniadaniem, wróciłam do łóżka. Nawet coś mi się śniło potem - co wskazuje, że weszłam w płytką fazę snu, tzw. fazę REM inaczej zwaną snem paradoksalnym, a pamiętam nawet co mi się śniło, bo Synek przyszedł przed ósmą i wyrwał mnie z marzenia sennego oświadczeniem, że już pora wstawać (miałam ochotę go pogryźć). Metoda na dosypianie - o czym wiem od wczoraj - jest niestety mało warta. Po ponownym bowiem położeniu do łóżka, nie weszłam już w pełny cykl snu z głęboką fazą. Zatem tak jak rano, tak i obecnie - a już dzień w rozkwicie - czuję się zupełnie do d... choć tak naprawdę nie dosłownie do "TEGO" bo mam kaca z niewyspania. A jak mam kaca z niewyspania, to już na nic, nawet na "TO" nie mam ochoty :)

Dzisiejszej nocy natomiast mam zamiar się wyspać (o ile nie zagadamy się z Mamą, która przyjeżdża na weekend), bowiem kolejną,z soboty na niedzielę, znowu zarwę. Na domiar złego będę po alkoholu (impreza!) a zgodnie z informacjami od Justynki, sen po alkoholu nie jest pełny, bowiem, małe są szanse na "przespanie" pełnych cykli snowych (ale zgrzyta to słowo) a tylko wtedy sen jest najbardziej kaloryczny, regenerujący i zdrowy.

Jedno mogę przyznać: w teorii już jestem mocniejsza. Wiem co robić, żeby dobrze spać: cisza, komfortowa (tj. niezbyt niska i niezbyt wysoka) temperatura otoczenia, zaciemnienie (jak jest ciemno wydziela się w naszym organizmie melatonina niezbędne do prawidłowego zasypiania i wysypiania się).
Lecz teoria w moim przypadku ma małe szanse na nadążeniem za praktyką. Bo poza powyższymi warunkami, które w zasadzie są spełnione w naszej sypialni, to w łóżku robię rzeczy zupełnie NIEWŁAŚCIWE: jem, oglądam telewizję i czytam. A to wszystko niewłaściwie "zakotwicza" nas z łóżkiem... ŁÓŻKO jest do SPANIA (ewentualnie do kochania :) ) ale nie do ww rzeczy! Ale dostałam od Justynki dyspensę: ok. możesz jeść, czytać i oglądać, pod warunkiem, że nie jest "to ZAMIAST snu". Bo jeśli ktoś ma problemy z zasypianiem, to po piętnastu minutach bezowocnego oczekiwania na sen - wynocha z wyra!

Przejść się, napić, nawet poczytać czy pooglądać - proszę bardzo. Ale do łóżka - tylko w jednym celu! Zatem po pierwszym szoku, uspokoiłam się. Zasypiam bez problemów, więc mogę jeść czytać i oglądać w łóżku tak, jak robiłam to do tej pory :) Zatem teoria sobie, a moja praktyka sobie. Gorzej jest bowiem z rytmicznością (stałymi godzinami kładzenia się - bo wstawanie mam systemowe - i zaniechaniem odsypiania zaległości i wysypiania się na tzw. "zapas" w weekendy ), tak bardzo ważnymi dla jakości naszego snu. Nad tym muszę jeszcze popracować. Choć jak ktoś spróbuje mnie obudzić przed piątą rano w weekend - obiecuję solennie POGRYZĘ!

a zamiast adekwatnej może fotografii, śliczna... 
czyż nie?

 

środa, 28 marca 2012

Zupełnie niespodziewane 15 stopni!

Ranek przymrozkowy, a tymczasem dzień rozwinął się pięknie. Mieszkamy pod skarpą, więc nawet wiejący gdzieś w górze wiatr, tym razem nam nie dokuczał. Pogoda wyśmienita na spacer. Wybraliśmy się we czwórkę: Synek (który po krótkiej chorobie wreszcie wyszedł na świeże powietrze), Borys, Twist i ja. W drodze zrobiłam kilka zdjęć i ścięłam trochę gałęzi aby - jak co roku - zaprosić wiosnę do domu :)

Przeszliśmy naszą zwykłą spacerową trasą wzdłuż rzeki. Na razie widok dość smętny, ale jeśli przyjrzeć się, to na gałązkach miliony pączków. Niech no tylko trochę dłużej poświeci słonko, to się wszystko zazieleni...


 Sprawdziliśmy co słychać na plaży. Na razie nic nie słychać (poza ptasim gwarem). Nie ma jeszcze wędkarzy i całego letniego zgiełku. Można za to napawać się do woli widokami zapierającymi dech w piersiach. Najpierw popatrzyliśmy w prawo...


potem w lewo...






Synek podłubał sobie patykiem...





Pisząca szła sobie z pieskami (tutaj drobna mistyfikacja... zdjęcie zrobił mi Z. w ostatni weekend, ale pogoda była taka sama, i gałęzie tak samo łyse ;) a tak, przynajmniej mnie widać :)





Borys robił sobie popasy. Męczy się biedactwo. A to była dopiero połowa spaceru.





Zlustrowaliśmy co się dzieje u sąsiadów. U sąsiadów jeszcze nic się nie dzieje, bo działkowicze zaczną się na dobre zjeżdżać w okolicach majowego weekendu.


Po powrocie do domu, Dziecko poszło do domu odpocząć, psy rozłożyły się w ogrodzie po "bardzo" wyczerpującym spacerze, a ja wreszcie mogłam zrobić użytek z nazbieranych gałązek...

 
 

Czułam niedosyt. Wena twórcza mnie swędziała od środka, więc przeszłam się po naszym ogrodzie nazbierałam kilkanaście parometrowych witek dzikiego wina (ubiegłoroczne są jeszcze bardzo giętkie), wyzbierałam spod brzozy witki, które postrącał wiatr i ukręciłam wieniec. Ustroiłam go gałązkami bukszpanu, który już czeka tylko wiosennej przycinki. Pozostałe czerwone gałązki (których większość trafiła do wazonu), oraz zielone sztuczne wydmuszki dopełniły reszty i stroik gotowy!



 


 Zawisł na drzwiach wejściowych :D



Ale jest WIOSENNIE!!

wtorek, 27 marca 2012

Rozmalowuję się przed candy :)

Myślę, że czymś w rodzaju tej miseczki zachęcać będę swoich SYMPATYKÓW do udziału w moim pierwszym CANDY :)



Pogoda iście jesienna (wiatr okropny i przenikliwe zimno) skłoniła mnie do zaszycia się w moim warsztacie i pomalowania... Swoje "rękoczyny" uwieczniłam przed włożeniem miseczki do pieca, na wypadek gdyby jednak uprzejmie roztrzaskała się na kawałki w trakcie wypalania. Zobaczymy za czterdzieści minut.

Ten egzemplarz jest próbny. Znalazłam fajne miejsce z tanim fajansem i testowo kupiłam tę jedną, fajnie "kopniętą" miseczkę. Jak wszystko będzie ok. po wypaleniu, to pewnie kilka następnych "popełnię". Poza jedną na Candy, na kolejną zapisała się Asiulka :)

... a książką leży tymczasem odłogiem...

KOCIE NARODZINY!!

Dzisiaj nasza KOCIA MAMA - Sara - powiła trójkę ślicznych maluchów!! 




   Jeden rudy, drugi biszkoptowy (wiadomo, że to chłopaki) i trzecie w kolorze ciemnym, widać, że będzie pręgowane (możliwe, że to dziewczyna).

 

 Uwielbiam ten wiosenny moment, gdy na świat przychodzą nowe stworzenia! Euforyczny, wiosenny nastrój jak widzicie mnie nie opuszcza :) Teraz będziemy szukać domów dla tych kociaków. Na jednego reflektowali moi byli teściowie, którzy wymarzyli sobie, aby latem, jak przeprowadzą się do nowego mieszkania, przygarnąć jakiegoś młodziutkiego ale już odchowanego troszkę kotka. W niedzielę teść nas odwiedzi, więc dokonamy prezentacji :) Mam nadzieję, że planów nie zmieni, bo to wspaniali ludzie i wiem, że kociakowi będzie u nich WSPANIALE. A ich miłość do kotów zrodziła się "przy okazji". Ponieważ ich młodszy syn z żoną udali się na poszukiwania lepszej przyszłości, więc pozostawili teściom na kilkanaście miesięcy swoich podopiecznych. Jak zagrzali już nowe miejsce zaczęli swoje zwierzaki ściągać do siebie. Na pierwszy ogień poszedł pies. Kot pozostał jeszcze z dziadkami. Efekt? Uczucie, jakim teść obdarzył kota zadziwił nie tylko kota, nas ale i jego samego. Stąd też - gdy kot dołączył do swoich państwa - teściowie podjęli decyzję, że bez kota ani rusz. My oczywiście dopingowaliśmy ich od samego początku, uważając, że to idealne rozwiązanie dla starszych osób, które kochają zwierzęta, a nie mogą być zupełnie uwiązani (tutaj przewaga kota nad psem jest bezdyskusyjna).
Natomiast w naszym gnieździe kotki rodzą się FANTASTYCZNE. Wszystkie, które zostały u nas i te, które trafiły do nowych domów - a wiemy co się z nimi dzieje - są bardzo towarzyskie, mają łagodne usposobienia i są bardzo kulturalne ;) Dlatego z czystym sumieniem polecamy nasze przychówki. Mam nadzieję, że i tym razem nie będzie problemu ze znalezieniem dla nich domów. Jeśli ktoś chciałby jedno, lud dwoje z tych kociąt - czekam na maila lub informacje w komentarzach.

poniedziałek, 26 marca 2012

Marzanna utopiona i zasmarkane skutki tegoż

Siedzę w domu i doglądam Przeziębionego Malucha.

Pogoda zdradliwa, więc i są efekty. Dzieciaki weekend spędziły poza domem (nic tak doskonale nie odświeża uczuć jak chwilowa rozłąka ;) ). Razem ze swoją gromadą harcerską wszystkie nasze Dzieci, Sztuk Trzy, wypadły w piątek po lekcjach i wróciły w niedzielę wczesnym popołudniem. Wszystko po to, żeby utopić Marzannę, odtrąbić KONIEC ZIMY i początek WIOSNY. Lekka zadyszka portfela nie zepsuła nam humorów.

W DOMU zostaliśmy tylko MY. Było... cudnie. Kolacja przy świecach, dobry film i jeszcze inne bardzo fajne rzeczy... :) Stwierdziliśmy nawet, że fajnie by było, gdyby Dzieciaki zaangażowały się w coś, co zajmowałoby je np. co drugi weekend. Wiem, wiem, znajdą się malkontenci, którzy będą odsądzać nas od czci i wiary, jednak każdy, kto wychowuje co najmniej jedną Pociechę wie jak BARDZO docenia się chwile, gdy Pociecha jest Gdzieś. Gdzieś, gdzie jest bezpieczna, szczęśliwa itp. itd.

Ale wszystko co dobre, szybko się kończy - laba też. W niedzielę, wracając do domu, odwiedziliśmy jeszcze całą wesołą gromadką moją Mamę, która w poniedziałek obchodziła kolejne urodziny :D Po powrocie do domu odbyło się gruntowne domywanie Towarzystwa, które - w przypadku chłopców - zupełnie nie narzekało na brak dostępu do prysznica przez dwie i pół doby. Córka natomiast dokonywała tak gruntownych ablucji, że ledwo starczyło ciepłej wody z termy dla reszty domowników. W związku ze zmianą czasu, wszyscy położyliśmy się wcześniej, żeby poniedziałku nie zaczynać z deficytem snu, który ciągnąłby się przez cały tydzień.

Rano jednak czekała nas "niespodzianka": Maluch ma kaszel, czerwone gardło i odmawia współpracy w kwestii wyjazdu do stolicy po nauki. Ostatecznie zmieniłam swoje plany i bez żalu zostałam w domu. Co prawda ranek był przymrozkowy i spod kołdry nie chciało się wychodzić, jednak ok. dziesiątej wyrzuty sumienia wyrwały mnie z pieleszy. Zrobiliśmy sobie z synkiem śniadanie w łóżku, pooglądaliśmy TV i poprzytulaliśmy bez jęków konkurencji, która zwykle w osobie drugiego Bliźniaka domaga się przytulnego egalitaryzmu.

Potem już poszło z rozpędu. Wzięłam się za gruntowne sprzątnięcie przyziemia. Szalet, w który pralnię obróciła Jeżynka - nasza zimowa sublokatorka - szarpnął mną do głębi. Wzięłam się więc już metodycznie za posprzątanie pralni, spiżarni, białego i kominkowego pokoju. Co prawda do świąt jeszcze daleko ale dzięki temu, że dzisiaj tak dokładnie wszystko posprzątałam przed samymi świętami tylko machnę dwa razy szmatą i szczotką i będzie ok. Przede mną jeszcze parter i pierwsze piętro. Ale jak rozłożę sobie na kilka dni to nie powinnam wyzionąć ducha. Weekend zapowiada się dość chłodny więc raczej nie poszaleję z oknami, ale może na początku przyszłego tygodnia wezmę się i za okna. Tak bardzo lubię jak są czyste na święta. To taki fajny czas, gdy w prawie każdym domu są błyszczące, czyste okna. Cały świat zdaje się pachnieć czystością. To jedyny taki czas w roku, gdy naprawdę widać czystość i ład niemal w każdym domu, ogrodzie, obejściu.

Aha i jeszcze jedna bardzo ważna, wiosenna informacja: Jeżynka została wypuszczona do naturalnego środowiska! Mam nadzieję, że niedługo spotka swojego Pana Jeża i być może zimowa podopieczna będzie zaglądać do naszego ogrodu ze swoim jeżowym przychówkiem.

czwartek, 22 marca 2012

Śniadanie z Asiulką

Dzisiaj spędziłam ranek z Asiulką. Była tak blisko... choć wirtualnie :) Cały czas nie mogę dojść do siebie, odkąd mam taki komfortowy dostęp do świata :) Tyle miejsc do odwiedzenia, tyle wiadomości do przeczytania, tyle osób do przegadania :)

Zrobiłam sobie śniadanko i przysiadłam do komputera, żeby doszlifować materiał na dzisiejszy Warsztat Optymistyczny.
No i trochę plany mi się pozmieniały. Śniadanko i owszem jadłam, lecz w towarzystwie Asiulki, która akurat była on-line. Od słowa do słowa, okazało się, że w najbliższym czasie Asia organizuje fantastyczną przygodę dla miłośników Toscanii.
Współpracując z utalentowaną koleżanką Małgosią przygotowuje od strony organizacyjno-logistycznej prawdziwą gradkę dla osób, które chciałyby w niekonwencjonalny sposób spędzić kilka dni w tym NIESAMOWITYM MIEJSCU.

Ale przeglądając biznesową ofertę Asi, natrafiłam na jeszcze coś ciekawego! Od pewnego czasu chodzi nam z Z. (dobra, to kobiety tak mają, więc przyznam się: mi chodzi po głowie) odnowienie przysięgi małżeńskiej (co prawda nie lubię tego określenia, jako takiego, ale niech tak będzie, żeby każdy wiedział o co chodzi :) )
I proszę bardzo: MOŻEMY TO ZROBIĆ W MOJEJ UKOCHANEJ TOSKANII!!!
Jeśli komuś z Was też to chodzi po głowie, to ja z kolei głową swoją ręczę, że najlepiej zorganizuje dla Was tę wyjątkową chwilę Joanna Sznajder!

środa, 21 marca 2012

Inspiracja z FB

 Dzisiaj na FB znalazłam reklamę stronki ilustrowaną tym oto zdjęciem


Pinspire - // Between the lines //: Repurposing an old pair of jeans :: a DIY

Pamiętam, że w liceum uszyłam sobie torbę z moich ukochanych czerwonych sztruksów

Te spodnie były naprawdę magiczne: rosły bowiem razem ze mną :D Tak, tak, przechodziłam w nich praktycznie całą podstawówkę. Na początku miały podwinięte nogawki, potem już nie, wreszcie robiły za rybaczki... W końcu tyłek urósł, ale miłość do czerwonych sztruksów mi nie minęła. Uszyłam sobie wówczas torbę. Niestety w końcu materiał dokonał swego żywota. Ale sentyment pozostał. Dziś uśmiecham się do tego jeansowego torbiszcza, Zrobię sobie takie, a co!

OFICJALNIE mamy WIOSNĘ!

WRESZCIE można ogłosić wszem i wobec, że dzisiaj DZIEŃ WAGAROWICZA ;)

W moich czasach (:) ) to się działo! Przebieranki, zamianki z nauczycielami (to lubiliśmy najbardziej), wygłupy i wagary.

Zatem:  
WAGAROWICZE WSZYSTKICH KRAJÓW 
ŁĄCZCIE SIĘ!

Nastrój wagarowy i mi się dzisiaj udzielił, choć już stara D... jestem :) Mimo, że mam masę roboty, to jakoś na razie bimbam sobie, zaglądam do zwierząt, patrzę co ciekawego w sieci, zrobiłam sobie zielono-rybne śniadanko. Jest Bosko. Termometr napawa optymizmem.

Słowo o termoregulacji. 
Wczoraj doświadczyłam zdumiewającego zjawiska. Wracałam ze stolicy autobusem (nie o to zjawisko chodzi - czytaj dalej). Czekałam na przystanku godzinę (tu zjawisko się zaczyna). Wiatr wiał, mróz ciął po nieosłoniętym łbie, przemarzłam do szpiku kości.

Na niewiele zdały się metody ratunkowe: wyobrażanie sobie, że latem jest tak okropnie gorąco, więc taki ziąb byłby zbawienny (zimno!). Próba na humor: ha, na pewno ktoś tam na górze nie wyłączył klimatyzacji. W końcu w lecie, jak wejdzie się do pomieszczenia, gdzie ktoś przesadził z klimą aż prosi się wypatrywać pingwinów (zimno!). No to wizualizacja ciepłej osłonki: wyobrażam sobie, że na zewnątrz ziąb, ale ja się nie ruszam, ogrzewam jestestwem swoim powietrze wokół mnie (na chwilę podziałało, potem zimno!!). Wreszcie podjechał dziesiąty czy jedenasty autobus (straciłam rachubę - mózg mi przecież zamarzł). Było mi już naprawdę wszystko jedno czy zabierze mnie do Mławy czy innego Czachówka. Wsiadam! (bo zimno!) O dziwo, ten autobus postanowił mnie zawieźć do mojej wsi (cóż za niespodziewany obrót spraw :) ) Wsiadłam. Po czterdziestu minutach odzyskałam władzę w członkach. Poczułam jak mocno palą mnie policzki (aha, gorączka?). Wysyłałam z trasy komunikaty topograficzne. Mąż zwykle czeka na mnie już na przystanku, więc jedną nogę mam jeszcze w autobusie a drugą w naszej wiernej Toyotce. Ale nie wczoraj! Wczoraj ciemno jak u murzyna w Senegalu czy innej d... Męża niet. Mróz znowu wziął mnie w objęcia (zimno!). Wiatr wieje i wyje potępieńczo między drzewami. Budka przystankowa zaraz odleci. Ale czekam (zimno!). Wreszcie dodzwoniłam się! Już jadę - zakomunikował Małżonek, pewien, że nie słyszę wycia wiatru w słuchawce...(zimno!!!) Ale wiedziałam, że najdalej za cztery minuty będzie. Przyjechał. Wchodząc do samochodu czułam się jakbym wchodziła raczej do czołgu. Skulona, szczękająca zębami, zryczana (wczoraj miałam wyjątkowo słone łzy - pewnie dlatego, że dawno nie płakałam :)) i wściekła (moja autoterapia optymistyczna tym razem nie podziałała - cóż trener też człowiek!). Mąż nie wiem czy bardziej się zdziwił czy zasromał (za przeproszeniem), bo mówi, kochanie ale nie jest przecież tak zimno. Pewnie coś cię bierze - szybko postawił diagnozę. Spojrzałam kątem oka (wiem, z medycznego punktu widzenia kont oka nie istnieje) na termometr. Osiem stopni? Na plusie??! Ale ja zmarzłam! Może już jestem taka stara, że mi termoregulacja siada - ale komentarze te zostawiłam dla siebie.
Marzyłam o własnym łóżku, z otulającą moje zamarznięte ciałko pościelą. Jeszcze w autobusie złożyłam sms-em zamówienie: tea, honey, citron, vodka. W drodze do sypialni gubiłam garderobę (ale nie wyglądało to specjalnie seksownie) po drodze umyłam jeszcze ręce (przynajmniej), żeby miejskiego syfu nie pakować pod kołdrę. Wypiłam zaordynowaną miksturę, chwilę porozmawiałam ze Ślubnym (panując nad furią - udało się tym razem!). Nie trwało to długo, bowiem film mi się urwał. Wreszcie było ciepło :)

Dzisiaj rano wszystko działa. Gorączki nie mam. Cudowna mikstura Z. znowu podziałała. A ja nie jestem wdową! I tylko nie wiem do końca czy dlatego, że byłam zamarznięta (i nieprecyzyjna - więc nie ryzykowałam akcji odwetowych) czy dlatego, że tak bardzo kocham Z. :D

PS.  Czyli doniesienie z ostatniej chwili: okazuje się, że obecny rok jako przestępczy (tfu! przestępny) pierwszy dzień wiosny miał 20-ego a nie dziś! (ups)

niedziela, 18 marca 2012

weekend był fantastyczny!!

I to nie tylko ze względu na iście wiosenną temperaturę.

W sobotę byliśmy bowiem z Z. i Najstarszalatoroślą u mojej kochanej J. Kolacja była wyśmienita. A to między innymi za sprawą pomysłu, jaki miała na nią J. Jakby tego nie nazwać - otworzyliśmy sezon grillowy! :) Nie, nie, nie na dworze, nie na balkonie, ale jak kulturalni ludzie w jadalni, na stole. Elektryczne ustrojstwo z płytą do przyrządzania mięsiw (jak to dobrze, że już nie jestem wegetarianką :) ) i rakletki pod płytą dały nieskończoną ilość wariantów na samodzielne przyrządzenie sobie uczty.
Nafutrowaliśmy się niemożebnie. Dzisiaj rano jeszcze miałam sztywny żołądek, od tych wszystkich frykasów. Ponadto Z. był tego wieczora kierowcą, więc mogłam pokosztować trunków szlachetnych i delektować się - po raz pierwszy w życiu (!) - Metaxą. Istna Ambrozja!!!

Korzystając natomiast z faktu, że Chłopcy w sobotnie popołudnie zostali zdeponowani u naszych Serdecznych Sąsiadów, w niedzielne przedpołudnie delektowaliśmy się rozkoszą płynącą ze świętego spokoju (uczucie znane wszystkim rodzicom omc dziesięcioletnich bliźniaków).

Rozebrałam wreszcie roślinki z zimowych ubranek a Z. pokrzątał się po swojemu (co On robił? - nie mogę sobie przypomnieć. To chyba wpływ wypitego wczoraj alkoholu ;) Demencja po prostu).

W porze obiadu sumienie nas ruszyło i pojechaliśmy odebrać depozyt. Depozyt znaleźliśmy w stanie doskonałym, trochę gorzej wyglądali Czcigodni Depozytariusze. Ale spodziewam się rychłej  "zemsty". Już wkrótce podrzucą nam swoje pacholęta :)

Bilans weekendu, który zakończył błyskawicznie przeszły (w sensie, że przeszedł)  ubiegły (w sensie, że przeszły, czyli poprzedni ;) ) tydzień. I na tym skończę swój bełkotliwy co nieco raport :)

piątek, 16 marca 2012

Zaczatowałam sobie z Nigellą!!!!!

Spełniło się jedno z moich wielkich marzeń. Jak wiecie Nigella Lawson to wielka moja IDOLKA.
photograph JP Masclet


Zupełnie przypadkiem zajrzałam na jej stronę i okazało się, że dzisiaj o godzinie 13.00 czasu UK będzie chat. Było dziesięć minut to startu. Weszłam, wysłałam swoje pytania i?

Nigella odpowiedziała na jedno z nich!! Jestem przeszczęśliwa. Wiem, wiem, brzmi to jak świergot nastolatki, która dostała autograf od swojego idola, ale ja właśnie tak się w tej chwili czuję!
Oto dowód: zobaczcie zrzut z ekranu. Kasia - to ja! :)

świat się rozświergala :)






 Jeszcze jest rześko, ale w powietrzu fruwa optymizm. Zaglądam w ogrodzie to tu, to tam, już widać pierwsze malutkie pączki.

Gdyby nie jutrzejsza kolacja u Justyny i manicure, których zrobiła mi wczoraj Aga, to już rzuciłabym się w grządki-porządki. Zwłaszcza, że są miejsca, gdzie pozostałe po ubiegłym lecie liście czy gałązki zasłaniają nowe roślinki, wyglądające ku słońcu. Z drugiej jednak strony, to dopiero połowa marca, więc i przymrozki się pojawią. Być może więc, te ubiegłoroczne zaschlaki powinny zostać, żeby osłonić przed nocnymi przymrozkami młodziutkie roślinki. Nie wiem. Będę musiała zasięgnąć języka u doświadczonych ogrodników :) 
W tym miejscu powinny pojawić się krokusy i
szafirki (do tych ostatnich mam wielką słabość od dzieciństwa).






Tymczasem, ja też wyraźnie się ożywiłam, mam sto pomysłów na minutę, doby nie starcza, żeby to wszystko zrealizować, napisać, przemyśleć. Ale cieszę się z tego obudzenia po zimowym przyśnięciu. Klienci też robią porządki w swoich planach i głowach, odrywają potrzebę by ich wesprzeć - a dzięki temu ja mam dużo satysfakcjonującej pracy i pieniądze.


Poranny telefon ze szkoły Córki też rozpromienił mi piątek. Pani pedagog podzieliła się swoimi spostrzeżeniami. Z jej relacji wynika, że nasza Córka przestała chodzić na wagary. To już miesiąc - według szkoły - kiedy chodzi systematycznie. Do nauki też zabiera się chętniej i bez ponaglania (to akurat nasze obserwacje).

Dzisiaj w rozmowie Z. podzieliłam się swoją refleksją na temat wychowania. Może nadmierna kontrola nie jest dobrym sposobem na "wyregulowanie" nastolatka. Do głowy przyszła mi następująca ilustracja: przyrównałam wychowanie dziecka do spaceru po nierównym terenie, gdzie tu i tam znajdują się bardzo głębokie doły czy przepaści. Rolą rodzica jest w umiejętny, niemal niewidoczny sposób towarzyszyć w tej wędrówce i uważne przyglądać się czy dziecku nic poważnego nie zagraża. W chwili realnego niebezpieczeństwa, rodzic łapie dziecko, żeby nie osunęło się w przepaść. Co do zasady jednak dziecko powinno iść tą ścieżką w przeświadczeniu, że samo obiera kierunek, będąc jednocześnie spokojne, że w razie niebezpieczeństwa może liczyć na rodzica. Nie sztuką jest bowiem, trzymanie za rękę, czy kołnierz i opowiadanie dziecku, że cztery metry dalej jest przepaść, że po drugiej stronie głębokie doły... Po pierwsze i tak nam nie uwierzy, postanowi to sprawdzić osobiście, a zrobi to najpewniej wówczas, gdy nie będzie nas w pobliżu. Po drugie - stara prawda, że uczymy się na własnych (!) błędach przecież wciąż nie straciła na znaczeniu.

A dzień ostatecznie wygląda trochę inaczej niż to sobie w tym tygodniu zaplanowałam. Miałam sama zostać w piątek, popracować koncepcyjnie (w tym rozliczyć podatek za ubiegły rok), dopisać to i owo do książki. Tymczasem zaspaliśmy o blisko półtorej godziny, więc Z. z Córką zebrali się biegusiem (w locie zrobiłam im kanapki), a Chłopcy zostali ze mną. W efekcie, staram się pracować tak, jak zaplanowałam, ale żeby móc w ogóle się skupić, siedzę ze stoperami w uszach. No cóż. Takie realia :)

Mój Syn zrobił mi herbatę i przyniósł do mojego "biura". Ha! Nasze dzieci zaczynają się "amortyzować"!! :)

poniedziałek, 12 marca 2012

JEST SIEĆ!!!! JEST WOLNOŚĆ! JEST SWOBODA!

Jakież to przewrotne: w sieci czuję się wolna i swobodna... Ot specyfika naszych czasów.
Ale czuję się jakbym wypłynęła z jakiejś zatoczki a przede mną już tylko wieelkie morze. Morze możliwości :)

Weekend upłynął spokojnie i bez napięć. W niedzielę mocno wiało, ale przynajmniej nie padało - jak w sobotę - więc ogarnęłam do reszty ogród. Jest gotowy na przyjście wiosny. Co prawda musiałam prowadzić walkę z wiatrem, który co i raz porywał śmiecie zebrane na kupkę, albo i torbę, do której pchałam suche liście i połamane gałązki. Jednak zaparłam się i ogród wysprzątałam. Psy pomagały mi na swój sposób... Porządki więc trwały trochę dłużej. Musiałam zbierać towarzystwo z terenu, zwłaszcza, że Twist z Borysem poza bramą bardzo dokazują a wczorajsze igraszki zakończyły się kontuzją przedniej łapy Borysa. Dzieciątko okulało :( A przy tej rasie podobne kontuzje są niebezpieczne. Dość powiedzieć, że weterynarze zalecają, aby szczeniaki wielki ras w ogóle ograniczały intensywny ruch, biegi czy spacerowanie po schodach. Ale jak tu utrzymać szczeniaka bez ruchu (to tak jak utrzymanie w łóżku chorego dziewięciolatka ;) ) Do tego Twist biegając rozwija ponaddźwiękowe prędkości a Borys koniecznie chce dotrzymać mu kroku. Wygląda to komicznie.   
Aha!  Dostrzegłam już czubeczki krokusów, które zaraz wybuchną swoim fioletowym kwieciem.

Nadrabiam zaległości w poczcie i w przygotowaniu materiałów na optymistyczne warsztaty. Dzisiaj mamy zerowe spotkanie pierwszej edycji. Jestem pewna sukcesu tego przedsięwzięcia.

W głowie zrodził mi się jeszcze jeden pomysł - na kanwie własnych doświadczeń zresztą. Zamierzam uruchomić program wsparcia rodziców nastolatków. Teraz obmyślam dobry pomysł na nabór rodziców do programu. Idzie wiosna, zatem i problemy z niepokornymi nastolatkami będą się nasilać. Co prawda moja córka jest wyjątkiem potwierdzającym regułę, bowiem zaczęła ostro wagarować jak przyszła zima, ale zwykle problem ten pojawia się wiosną i zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego.
Zatem kwiecień to dobry czas na rozpoczęcie programu wsparcia. 

Stowarzyszenie Optymistów Mimowszystko będzie miało pełne "ręce" roboty :)

czwartek, 8 marca 2012

8 marca Dzień Kobiet - hm...

W moim rodzinnym domu nie obchodziło się tego święta. Wówczas był to bunt wobec komunistycznego oglądu rzeczywistości.

Oczywiście w szkole dostawałam od kolegów tulipana, czy innego goździka, który nigdy nie dotrwał końca lekcji, a już o przywiezieniu do domu nie było mowy. Po pierwsze kwiatek był już obrazem nędzy i rozpaczy a nawet jeśli byłby w niezłej kondycji, uważałam, że pojawienie się z nim w domu, to zbyt duże ryzyko ;)
Czułam się trochę jak zdrajczyni, że w ogóle przyjmowałam kwiatek w tym dniu. Niezła paranoja, prawda?


Potem - już z rozpędu, i wierności wobec rodzinnej tradycji - nie świętowałam Dnia Kobiet i każdego kolejnego męża uświadamiałam w tym temacie. Co jakiś czas jednak, na uczelni czy w pracy, jakaś mężczyzna startowała do mnie z kwiatkiem takim czy innym, więc przestałam się wygłupiać i uświadamiać wszystkich o pochodzeniu tego święta. Brałam kwiatek i już.

Tymczasem dzisiaj moja córka zaakcentowała przy śniadaniu: "ciekawa jestem, czy będą pamiętać..." i znacząco mrugnęła do mnie okiem. Stwierdziłam, że dostawanie kwiatka z okazji czy bez jest po prostu miłe i postanowiłam przestać się wygłupiać. Natomiast ciśnienia "na kwiatek" dzisiaj nie mam, bo w moim domu codziennie mam dzień kobiet, dzień matki itp. Moi mężczyźni, zarówno ten największy, jak dwaj mali obdarowują mnie kwiatkami bez okazji. A najpiękniejsze są oczywiście te, które przynoszą z pola, zebrane podczas spaceru.

A poza tym, 8 marca ma jeszcze jeden walor!!
Odkąd pamiętam, ten kwietny zryw,  był dla mnie już początkiem wiosny.
Dzisiaj, jadąc przez miasto, na każdym rogu widziałam jakąś istotę stojącą z wiadrami pełnymi tulipanów. Żałuję bardzo, że nie wzięłam aparatu, zwłaszcza, że w świecącym słońcu, na brudnych jeszcze po zimie chodnikach, nieopodal oszronionych samochodów to jest naprawdę zachwycający widok!!






Niech więc się święci każde święto, dzięki któremu pojawia się na naszych twarzach uśmiech, w sercach trochę słońca a szarzyznę rozpraszają kolorowe kwiatowe łebki!! Nie wyłączając Dnia Kobiet ;) A co!!

wtorek, 6 marca 2012

a jednak będę się upierała...

...że wiosna idzie wieelkimi krokami. Zawsze na styku zimy i wiosny natura skłonna jest do takich przepychanek jakie mamy obecnie. Mróz ścisnął nam zadki, ale te pogodowe zapasy, mają przecież prawo i do końca marca a czasem i w kwietniu (toż przecież kwiecień - plecień) jeszcze dokonywać się na naszych oczach i spragnionych ciepełka grzbietach.

Wczoraj drapnęłam tu i tam w ogrodzie, chcąc przede wszystkim pozbierać kurhany poboryskowe, których niestety pełno w ogródku. Ale szczeniak ma swoje prawa. Jak dorośnie, to - podobnie jak dziś Twist - wszystko będzie zostawiał na polach, podczas spacerów. Tymczasem, po półgodzinie dałam sobie spokój, bo poza tym, że drapanie wymagało sporego samozaparcia i siły, to Sprawca "dekoracji" w ogrodzie uznał, że robię to tylko po to żeby go rozbawić. Dla oglądającego z boku, wyglądać to musiało dość osobliwie, gdy szczeniak wielkości małego cielaczka próbował wyrwać mi z ręki grabie, ja natomiast mogłam sprawiać wrażanie jakbym chciała na tych grabiach - niczym na miotle - gdzieś odlecieć. Nie ukrywam, że pozostały anturaż (rozwichrzony włos, czerwony od mrozu nos itp.) dopełniały obrazu osoby, która na miotle zwykła latać.

Tymczasem, zbieram się do odlotu do miasta. Dzisiaj dzień wypełniony zadaniami. Tymczasem zatem.


PS. Jeżynka wyraźnie się zaktywizowała, grasuje po domu nie tylko nocą, tupta głośno i widać, że też wiosna jej pachnie...

piątek, 2 marca 2012

Wiosna tuż, tuż - a dla mnie już!

Dzisiaj pierwszy dzień marca.

Dla mnie to już początek wiosny, bowiem w najbliższych dniach zamierzam wysiać nasionka pomidorów, papryki, ogórków i ziół, które następnie ulokuję w mojej maleńkiej szklarence i jak podrosną wysadzę do "dużej" szklarnio-folii by potem zbierać plony :)
Niestety zioła, które wytrzymały większą część zimy w rzeczonej szklarniofolii, ostatecznie jak przyszła fala mrozów padły :(  Choć miałam, to nie zainstalowałam ogrzewania, ale i dobrze, bowiem z 20-sto stopniowymi i większymi mrozami i tak mała grzałka terrariowa by sobie nie poradziła.

Zatem dla mnie rozpoczął się czas wiosennej krzątaniny i nie zamierzam czekać z ogłoszeniem tego faktu do 21 marca :D

Jak coś wyrośnie, to nie omieszkam pochwalić się.

zdziczała kura szarżująca na obiektyw ;)
Kury natomiast puściłam luzem - niech mają. Póki co nie mają szans na spustoszenie ogrodu...
Czesław z odmrożonym grzebienieniem ups!






















Ogród tymczasem przedstawia obraz nędzy i rozpaczy, lecz jak już wybuchnie wiosna i będzie się czym pochwalić to będzie fajne porównanie. Tymczasem wygląda tak smętnie (wybrałam widoczki najmniej harcore'owe):