środa, 17 kwietnia 2013

Jest samochodzik, autko, jeździdełko, srebrna strzałka!!!!!!!

W poniedziałek - zgodnie z moim wieszczeniem z połowy marca - kupiliśmy autko! Kiedy przed świętami powiedziałam Z., ze obstawiam, iż samochód kupimy nie wcześniej niż 15 kwietnia - omal nie zabił mnie wzrokiem. I co? Miałam rację.

Doczekaliśmy się jeździdełka w dobrym stanie, ze wszystkim czego rozpuszczona, nowoczesna kobieta potrzebuje: pięcioro drzwi, klimatyzacja i wspomaganie. Reszta to wartości dodatkowe: diesel, elektryczne bariery (szyby, lusterka, radio z CD). Jesteśmy zachwyceni, rozanieleni i żyć się chce!! 



Teraz postawimy nasz stary samochodzik na koła i od dobrobytu poprzewraca nam się w głowach. Będziemy jeździć strzałką, chyba, że ja będę miała dodatkowe zobowiązania w stolicy i będziemy wtedy jeździć w dwa. Ale mam nadzieje, że choć oba samochodziki mają swoje lata, to nie zepsują się jednocześnie. A to oznacza, że może już nie dotknie nas PKS-owy kryzys.

Natomiast jestem bardzo dumna z moich dzieciaków. Ponieważ w piątek muszę jeszcze coś załatwić w naszych stronach, więc Rodzinka pojedzie PKS-em do Warszawy. I wiecie co? Chłopcy ucieszyli się jakbym obiecała nie wiadomo jaką nagrodę. To jest bardzo fajne u dzieci, to, co dla dorosłych jest uciążliwością, dla nich może być wielką frajdą.

Muszę się jednak podzielić opowieścią o wczorajszym dniu.
Ano po zakupie trzeba samochodzik przerejestrować, opłacić podatek, ubezpieczyć itp. Latałam więc cały dzień jak kot z pęcherzem i wszystko organizowałam, robiąc w międzyczasie zakupy.
W urzędzie komunikacyjnym zameldowałam się już dziesięć minut po ósmej (przez dziesięć minut rozbrajałam stare tablice). Nauczona doświadczeniem sprzed kilku lat, wiedziałam, że około dziesiątej walą juz tłumy interesantów, sądziłam więc, że uwinę się szybko z formalnościami. Wchodzę - pusto. Myślę jak miło! Super. Jestem genialna. I wchodzę...

- A na którą godzinę była pani umówiona? - pyta mnie jedna z szóstki siedzących za kontuarem urzędniczek.
- Przepraszam? - trochę głupio odpowiadam pytaniem na pytanie, jestem zupełnie zaskoczona.
- Pytam czy zapisała się Pani?

O przenajświętsza matko, myślę sobie, to teraz trzeba się zapisywać do urzędu jak do lekarza? -pomyślałam

- No nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą - a to obowiązują jakieś zapisy, żeby samochód zarejestrować? 
- Oczywiście proszę Pani! Już od prawie trzech lat jest ten obowiązek! - wygłosiła tonem pełnym oburzenia urzędniczka, a urzędnicza brać płci obojga w liczbie sztuk 5 zgodnie mruknęła, nie wiem czy z dezaprobatą dla mnie czy z potrzeby poparcia koleżanki.
- Ha - mówię - no to mamy problem, bo ja wzięłam dzisiaj wolny dzień z pracy, żeby to załatwić, o konieczności zapisywania się w tym celu pierwsze słyszę - a jak wczoraj rozmawiałam z urzędniczką pytając o formalności (jeden kupujący, dwóch rejestrujących czy da się to robić itp.) nawet się nie zająknęła na ten temat - dodałam w myślach.
- To będzie pani musiała dłuuugo czekać - chyba dosłyszałam cień satysfakcji w głosie, zwłaszcza przy "uuuu". Koleżanka, która obsługuje beznumerkowców właśnie idzie do archiwum. To może potrwać...
- No to poczekam. Mam książkę. Poczytam sobie.

I zatopiłam się w lekturze. Beznumerkowcy pewnie tak robią ;)
Po godzinie, kiedy pojawił się w międzyczasie jeden (!!) interesant, zakładam, że obsługiwany przez jedną a nie sześć osób - wsadziłam głowę do pokoju i...

- Chciałam uroczyście poinformować - zawiesiłam głos, uzyskując uważne spojrzenie wszystkich - że siedzę już od godziny i już mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć:  s k r u s z a ł a m - i uśmiechnęłam się bananem (tj.od szóstki do szóstki).
- Ale koleżanka nie wróciła jeszcze z archiwum. Musi pani czekać i pilnować sobie kolejki przed innymi beznumerkowymi - pragmatyczna odpowiedź urzędniczki ściągnęła mnie na ziemię.
- Aha - przytaknęłam - a czy mogę się dowiedzieć jakim to przepisem, ustawą czy innym edyktem została wprowadzona ta numerkowa rewolucja? Zobaczyłam bowiem na korytarzu informację, że "celem zapisania się do wydziału komunikacji ble ble ble, należy wypełnić druk coś tam coś tam łamane przez inne coś tam. To jakaś ustawa wprowadziła, tak?- udaję głupka, a mam w tym wprawę :)

- Nie proszę pani, to jest zarządzenie pana starosty.

Słowo daję powiedziała: "pana starosty"!!!

Odpadłam. Myślę sobie kolejny raz ileż prawdy jest w powiedzeniu Z.. Pół biedy jak mamy do czynienia ze "zwykłą idiotą", znacznie gorzej, gdy mamy do czynienia z "pracowitą idiotą". Nasz starosta jak widać ma silne racjonalizatorskie potrzeby, tylko szkoda, że realizuje je za społeczne pieniądze. Sześć bezczynnych urzędników przez godzinę i kwitnący w poczekalni interesant - bo nie ma numerka.
Panie, ludzie, gdzie my żyjemy!!!

środa, 10 kwietnia 2013

Szósty tydzień bez auta

I lekko nie jest. Na szczęście pogoda się poprawia. O tyle o ile. Ale jest lepiej. W śniegu brodzimy już "tylko" na naszych bagnach, ale jak wychodzimy bliżej cywilizacji, to błoto już obsycha i niedługo możnaby przejść w miarę suchą nogą.

Ilustracją naszych obecnych nastrojów jest ten oto rysuneczek:

źródło: internet

Nie ustajemy w wysiłkach i szukamy nowego wehikułu. Już nam niedobrze od ciągłego wertowania ofert, a mnie dodatkowo rzygać się chce, bo oglądam, te której wydają się "dla nas".
Najpierw studiujemy opis i fotki, potem ustalam wszystko telefonicznie ze sprzedającym (bo kupujemy "na babkę" czyli ja dzwonię i oglądam), potem jadę obejrzeć cudo i DUPA! Jak w reklamie serca i rozumu (to zresztą moi idole! :) )

W moim przypadku i serce i rozum są zgodne, chodzą za rączkę, żadne się nie wyrywa. To co widzą bowiem moje oczy to często jakiś pieprzony matrix. Widzę co innego niż miałam zobaczyć. Serce mnie więc boli, a rozum głupieje do reszty.

A ileż to cudaków mam okazję przy tej okazji zapoznać - zobaczyć - spotkać się,  (polecę Smarzowskim - przy "smarzowskim" edytor mi się zbuntował jak napisałam przez "ż" - widać człowiek znany ;) - jak twierdzą znawcy... bo jak edytor koryguje Twoje nazwisko, znaczy znany jesteś).

Oto jeden przykładzik.

Nie jest reprezentatywny, bo to zbieranina różnych typów ludzkich (i typków).

Wczorajszy cudak (jedne z czterech cudaków z dnia wczorajszego): umawiam się z młodym gościem (a co!), który sprzedaje samochód siostry. Dojeżdżam pociągiem do Sochaczewa (!!! czy to nie jest przejaw ogromnej determinacji?!!! się pytam?), gościa nie ma. A umówiłam się na konkretną godzinę (wrrr). Dzwonię. Już jadę do Pani - odpowiada - będę za pięć minut, no, za pięć, tak myślę, no właściwie już dojeżdżam. Dobra myślę. Już tu jestem to czekam. Co mam nie czekać. Wiem jakiego auta wypatrywać, a zimno jak cholera. Postanawiam więc wejść do jakiegoś pobliskiego punktu gastronomicznego czy innego sklepu. Wybieram ten z pieczywem. Przynajmniej nie będę śmierdziała frytkami. Czekam. W końcu jedzie. Wychodzę, podchodzę i... widzę w aucie jakiegoś starego dziadygę. Myślę: pomyliłam się. Ale nie gość "uprzejmie" pokazuje mi gestem żebym wsiadła. Hm, uprzejmie... Do tej pory jak sprzedający podjeżdżali to wysiadali, witali się, uprzejmie i jak należy. Buc siedzi nabzdyczony za kółkiem. Dobra wsiadam, jedziemy. Mówię, że spodziewałam się kogoś innego, syna chyba. 
- Tak - odpowiada i mówi jak to dzieci musi wyręczać.
Pytam czy mogę obejrzeć samochód.  
- Tak - pada krótka odpowiedź.
Jedziemy.
Wjeżdżamy na parking nomen omen (?) składnicy złomu.  
- Pani sobie ogląda - "zachęca" sprzedający. Choć tu wszystko widać - dodaje wyraźnie niezadowolony. Nie wiem co ma na myśli. Wychodzimy z samochodu. Jest trochę zdziwiony, że chcę zajrzeć pod maskę. Czasem myślę sobie, że kupowanie "na babkę" wkurza mnie i dotyka mojego chłopięcego jednak nieco ego ;)
Dobra patrzę, oglądam, obchodzę samochód - a gość za mną. Krok w krok! Widzę jakąś zaprawkę, wyciągam rękę, żeby pomacać.  
Tutaj nic nie było - informuje buc.
Widzę tu zaprawkę - odpowiadam. Trudno nie zobaczyć, jak widać ślad pędzla - dodaję w myślach. Swoją drogą złoty metalik to niewdzięczny do zaprawek kolor. A samochodzik złocieńki.   
Ale to bez znaczenia, nic tu nie ma - wyrywa mnie z moich rozmyślań.

Oglądam dalej, macam progi czy nie ma burchli.  
- Czego Pani szuka? - pada pytanie. Odpowiadam, że sprawdzam, czy lakier jest gładki.  
- No chyba widać! nie trzeba macać.

Pokazuję mu wgnieciony lekko błotnik, drzwi, próg i obtarty zderzak.  
- Jak przygoda była? - pytam.  
- Nie było żadnej przygody! - kwituje stanowczo sprzedawca.  
- Widzę przecież proszę pana, że coś tu było. A w myślach już mnie trzęsie na kontakt z tym szowinistycznym samcem.
- Ale nie jest zrobione, to chyba widzi Pani, że nie było. Nie malowałem, bo trzebaby cały samochód malować Taki kolor. Nic nie było, widzi przecież!

No widzi, widzę znaczy, że w coś kobitka (znaczy córka jego)  przyfranzoliła, faktycznie nie zdefasonowała samochodziku poważnie, ale rdza może się na tym rozwinąć. Potem jeszcze pro forma oglądam dalej wskazuję burchelki, zaprawki i drobne felerki.
- Pani się decyduje, chce czy nie chce?
- A przejedziemy się? - pytam.

Chcę sprawdzić, czy ten samochodzik, podobnie jak oglądany przez mnie trzy godziny wcześniej, także bez wspomagania, prowadzi się tak samo ciężko. Kurde! Nie prowadzi się!. Widać rozbestwiłam się w kręceniu kierownicą jednym paluszkiem.
Kiedy dzwonię do Z. i odchodzę na stronę, że złożyć raport, gość lezie za mną. Totalna inwigilacja. Ani sobie pomacać auta nie mogę, ani swobodnie pogadać z własnym mężem. Do tego każde moje zdanie cenzuruje. Jak mówię Z. o uszkodzeniu na błotniku, zderzaku i drzwiach, to mnie przekrzykuje, że to bez znaczenia, jak mówię naprawdę prawie szeptem jakieś techniczne spostrzeżenia, to prawie na plecy mi włazi i dodaje swoje komentarze. Potem zapytałam Z. czy słyszał buraka w tle. Słyszał. Koszmar.

Jeszcze coś tam zagajam (chyba zaczynam odgrywać się na gościu) Sprawia wrażenie, że się spieszy. Ja nie, więc co mi tam:
- a może porozmawiamy o cenie? rzucam dla sportu.
- Tu nie ma o czym rozmawiać! - kwituje buc. Cenę pani zna, samochód obejrzała. 

Chyba widzi, że mój entuzjazm jest żaden. Moja propozycja ostatecznie rozsierdza gościa, że ma ochotę zostawić mnie na złomowisku. Uprzejmie proszę o podwiezienie ponownie na dworzec.
Podwozi nieuprzejmie.

A ja zostaję w Sochaczewie i oglądam kolejne dwa samochody. Lekko zdzieloną z przodu i z tyłu yariskę. Pokazuję komisowcowi nowe reflektory, wymienioną przednią szybę (nieoryginalna), pokazuję nierówno złożony zadek i przód samochodu. Patrzy na mnie jak na zjawisko nadprzyrodzone. 

- Oj niejedną przygodę miał ten samochodzik? - pytam reotrycznie
- No, może - pada odpowiedź
- To dlaczego piszecie w ogłoszeniu, ze "bezwypadek" (cytat)?
- Bo wypadku nie miał - sprzedający jest przynajmniej konsekwentny.

- Ach tak? To te strzały z przodu i z tyłu, to nie wypadki?
- No nie, stłuczki raczej.
- Czyli stłuczki to nie wypadki?
- Nie - pada zdecydowana odpowiedź.


Proszę więc żeby mnie oświecił. Dowiaduję się, że wypadek to wtedy, kiedy dach powyginany, samochód owija się na drzewie, lub pomarszczy się podłoga.
Jak widać podróże i spotkania z ludźmi kształcą. Do tej pory myślałam, że jak samochód owija się na drzewie, lub zmienia poważnie aerodynamikę to idzie do kasacji. A to nie tak. Taki samochód się naprawia "po wypadku" wtedy już nie jest "bezwypadkiem" A jak jest uczestnikiem karambolu, dostaje w mordę albo w dupę - to stłuczka. Ludzie, panie, trzymajcie mnie!

wtorek, 2 kwietnia 2013

święta, święta no i już!

Wielkanoc to święta, na które czekam z utęsknieniem.  

Święta wiosenne, pełne nadziei, zieleni, słońca i energii.

Tymczasem tegoroczne, w zimowej szacie nastrajały mnie nieco odmiennie.


u nas lampki...

...są przez cały rok :)


Bukszpan w ogrodzie jakiś taki niemrawy, za oknem zadymka, w domu też jakoś tak trochę apatycznie. Okna nie umyte - bo i nie było jak. Bleee

W kuchni nie szalałam, bo wena mnie opuściła. To co machnęłam w czwartek wystarczyło na cały świąteczny czas. I dobrze. Bo po pierwsze nie jesteśmy świątecznie, po polsku przeżarci, tylko smacznie najedzeni i nic się nie zmarnuje.







  









Ryba po grecku i faszerowane jajka znikały w ustach, żur wypełnił aromatem cały dom, a kaczuszka z buraczkami.... palce lizać. A ciasta upiekłam dopiero w... niedzielę późnym popołudniem. A co! Jak aura przestawiła tradycję do góry nogami, to ja tylko utrzymywałam się w konwencji.

K. - przykładem ubiegłego roku pięknie udekorowała jaja.







Było miło, choć śnieżnie i tak jakoś dziwnie bez choinki ;) Zresztą ostatnia wigilia bez odrobiny bieli za oknem z kolei też była jakaś taka dziwna i niedorobiona. Chyba za bardzo narzekaliśmy, więc w rewanżu dostaliśmy białą Wielkanoc. Jak żyję takiej nie pamiętam.


Uwielbiamy spędzać święta i każdą wolną chwilę w swoim małym rodzinnym kółeczku, ale tym razem czegoś mi brakowało... Uziemienie na dobre w naszym śnieżnym zaciszu, bez alternatywy (nadal brak auta), chyba spotęgowało to wrażenie. Próbowałam się rozkoszować naszą samotnią, ale nie było do końca fajnie, choć nastrój poprawialiśmy sobie na wiele różnych sposobów:
- "szukaniem zajączka" (dzieci),
-  pałaszowaniem słodyczy (dzieci),
- dobrym filmem (my),
- lampką wermutu z sokiem cytrynowym (ja) :))

Dlatego też dopiero w niedzielę, zdyscyplinowana trochę wyrzutami sumienia zrobiłam dwie tarty serowe: jedną z orzechami, drugą z pomarańczami.




To zdecydowanie poprawiło humorki mojej Rodzince (ja nie jedząca słodyczy praktycznie nie wypowiadam się, mi nastrój się poprawił, bo odpuściły wyrzuty sumienia).

No i tak dobrnęliśmy do wtorku. 

Z. pojechał do pracy godzinę za późno choć obudzony jak należy przez budzik w MOIM telefonie, (który to był uprzejmy samodzielnie zaktualizować sobie godzinę). Jednak zerknąłszy na pozostałe zegarki w domu Z. uznał, że czasu ma jak drzewa w lesie i pracowicie wypełnił tę "dodatkową" godzinę różnymi różnościami. Dopiero tuż przed wyjściem z domu dotarło do Niego, że coś jest nie tak...
... lecz dzięki jakiemuś poczciwinie, który zabrał go z przystanku PKS-u osobówką (nie chcąc niczego w zamian ;) ) nadrobił trochę stracony czas i w efekcie spóźnił się do pracy tylko (!) pół godziny. A ja olśnienia doznałam rano. Lepiej późno niż za późno :) Zwłaszcza, że ostatni dzień ferii i siedzę z Dzieciakami na posterunku.
A od jutra ostatnie odliczanie zimowych dni, bo przecież "JUŻ" za dwa tygodnie ma być wiosna!! :))