piątek, 18 marca 2011

Anioł wreszcie odpoczywa

Chyba już przestaje powoli wiać. Nie wiadomo jaką pogodę ten wiatr przygna. Jest buro, nie ma słońca, ptaki też trochę ucichły.
   Dzisiaj trudny dzień. Teraz powinnam być na pogrzebie Szczególnej Osoby.
Zostałam jednak z moimi Chłopcami w domu. Jeden jeszcze nie wydobrzał, drugi jest niewyraźny a ja jeszcze za słaba psychicznie, żeby uczestniczyć w tej Uroczystości.
Lecz przynajmniej w ten sposób - dzieląc się wspomnieniami na swoim blogu - chcę uczcić Jej pamięć. TO bardzo szczególna dla mnie Osoba. To również szczególna osoba dla wielu innych. Poznałam Ją mając jakiś miesiąc - jak sądzę. Moja Mama udała się ze mną w becie do przychodni rejonowej, celem zaszczepienia latorośli. Przeciwko gruźlicy. Nie pamiętam oczywiście tego faktu, choć podobno zastrzyk został zrobiony niezwykle delikatnie i w przeciwieństwie do wielu innych, znanych mi osób, które na ramieniu noszą ładniejszą lub mniej ładną bliznę w kształcie słońca ja mam maleńką kropeczkę. Była bowiem wówczas w tej przychodni osoba, Pielęgniarka, która słynęła z niespotykanej subtelności i fachowości. To była moja Ciocia. Ale wówczas jeszcze Ciocią nie była. Obie panie, Mama i Pielęgniarka rozpoczęły miłą rozmowę, zwłaszcza, że fachowo ukłuta nie darłam się w niebogłosy. Mogły porozmawiać. Okazało się, że nazwisko, które nosiła moja Mama po mężu, było tym samym, które z kolei nosiła w panieństwie teściowa Pielęgniarki. Od słowa do słowa, ustaliły, że musi dojść do spotkania na prywatnym gruncie. Tak też się stało. Obie rodziny spotkały się i tak już zostało do dziś. Rzeczywiście wiele wskazuje na to, że nasze rodziny pochodzą z tego samego pnia. Tak też przez większość mojego życia miałam "zakontraktowane" niemal bezbolesne zastrzyki.
   Wychowywałam się z córkami Cioci i Wujka, z którymi mamy kontakt do dziś. Kiedyś różnica wielu sięgająca niemal dekady była duża. Dziś już nie. Ja natomiast miałam idealne warunki, bowiem jako - podobno urocze dziecko (szkoda, że mi to nie zostało do dziś) - stanowiłam niemal żywą lalkę dla moich Kuzynek. Uwielbiałam u nich nocować. Zdarzało się tak nie raz. Gdy kolacja i Polaków rozmowy przeciągnęły się w noc, Rodzice wracali do domu a ja zostawałam i spałam z Dziewczynami w ich pokoju. Rano było śniadanie, cudowny poranny rozgardiasz, którego jako jedynaczka tak bardzo im zazdrościłam. Wujek - mój ukochany wujek, którego zabrakło już wiele lat temu - to Temat na inne wspomnienia. Dzisiejszych Bohaterką jest Ciocia.
    To był Człowiek. Człowiek otoczony ludzkim cierpieniem i ludzką wdzięcznością zarazem. Nie znam nikogo, kto z takim oddaniem i pasją uprawiałby swój zawód. Czy siedzieliśmy przy imieninowym, świątecznym czy inaczej uroczystym stole, czy po prostu trwało spontaniczne spotkanie naszych rodzin (których było najwięcej), w pewnym momencie Ciocia bezszelestnie wstawała, brała swoją pielęgniarską torbę i szła na obchód kilku kwartałów. Miała stale pod swoją opieką dziesiątki cukrzyków, chorujących, którym trzeba było podać w odpowiednim czasie zastrzyk, zagrypionych, którym stawiała po mistrzowsku bańki. Ciocia - przez wielu z nich - zwana Aniołem, chyba rzeczywiście nim była. Całym swoim życiem świadczyła, że jest Osobą Wyjątkową. Nie rozumiem jednak - choć z pokorą akceptuję - że Ktoś, kto tyle dobrego dał Światu umierał w takich męczarniach. Ciocia trzy lata temu zaniepokojona zmianą w piersi udała się do swojego lekarza. Ten stwierdził, że nic złego się nie dzieje. Pomylił się. Gdy trafiła do innego specjalisty - diagnoza była jednoznaczna. Rak piersi. Operacja. Kontrolna wizyta u lekarza, który postawił właściwą diagnozę nie doszła do skutku. Lekarz bowiem w ciągu miesiąca, gdy Ciocia stawała się Amazonką umarł... na raka. Niestety diagnoza była spóźniona. Choroba rozwinęła się błyskawicznie, zaatakowała kości. Ciocia, która zawsze biegała od pacjenta do pacjenta "jak z motorkiem", nie mogła chodzić. Umierała przez ostatnie 6 miesięcy w coraz większych cierpieniach. Odeszła, wcześniej prosząc nas wszystkich u wybłaganie u Stwórcy szybkiego odejścia. Teraz znowu jest z Wujkiem.
Wreszcie są razem, bez bólu, bez trosk, znowu czekają z otartymi sercami na gości i nigdy nie zamykanym na klucz domem. Zawsze bowiem gdy wdrapywaliśmy się na trzecie piętro do ich domu drzwi otwierały się za lekkim dotknięciem klamki. A gdy po pożegnaniu schodziliśmy po schodach, zawsze Ciocia z Wujkiem machali do nas, odprowadzając wzrokiem i żartami do drzwi wejściowych na parterze. Pozostały mi wspaniałe wspomnienia. Ciężko bez nich. Ale wiem, że czekają TAM. Anioły też muszą kiedyś odpocząć. Zwłaszcza tak zapracowane Anioły.

1 komentarz:

  1. Takie to życie jest.. Śmierć przychodzi czy tego chcemy czy nie. Odbiera nam bliskich, a później przychodzi po nas. Pocieszeniem jest to, że TAM jest lepiej.. i w końcu można usiąść i odetchnąć od tego ziemskiego zgiełku..

    pozdrawiam

    [panna-d.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń

Komentarz