Nie jest to może jakieś nadzwyczajne odkrycie, lecz na mnie to działa zawsze! Jak już nie mogę wytrzymać sama ze sobą, czuję jak rozłażę się w szwach, rozglądam się po najbliższym otoczeniu i biorę za to, co najdłużej odkładałam.
Tym razem padło na górę rzeczy do wyprasowania/wymaglowania. Góra piętrzyła się już od kilku tygodni, a ściślej od ponad dwóch miesięcy, jak z wrodzonym sobie wdziękiem zauważył Z. Poskarżył się przy tym, że od pewnego czasu już nie ma co na siebie włożyć (biedactwo!) i musi z góry prania wyszarpywać czyste ubranie. "Szowinistyczna świnia!" - pomyślałam sobie, ale wyrzut sumienia zaczął mnie zjadać od środka. Minęło kilka dni... No dobrze, tydzień z okładem. W końcu wczoraj wzięłam byka za rogi.
Nie cierpię robić tego sama, w końcu jak magiel, to i poplotkować wypadałoby ;) A tu tylko Karmel mi służył swoim towarzystwem. Urocze to kocisko, ale przecież nie będę gadała z kotem! Zwykle udaje mi się wrobić w to moją mamę, jeśli jest akurat u nas, albo którąś z moich koleżanek. Jedyna na podorędziu koleżaneczka, Ania - najbliższa sąsiadka - na której towarzystwo szczerze liczyłam, wzięła się za prace remontowo-budowlane w swoim domu, a ponieważ owe prace wymknęły się spod kontroli, więc ugrzęzła w robocie i ani myślała o towarzyszeniu mi.
Został mi się ino magiel, kot, i Mount Everest ciuchów i pościeli. Nie dokończyłam wczoraj - dokończyłam dzisiaj. Rano nastawiłam kapuśniak, a w przerwach między kolejnymi partiami sprasowanej garderoby, wyskakiwałam do ogrodu i przestawiałam zraszacz. Ani się nie obejrzałam a minęły trzy godziny z okładem. Jednak kosz na bieliznę świeci pustym dnem a ogród jest podlany!!
Nogi co prawda nie powiem gdzie mi wlazły, bo cały czas przy maglu trzeba stać, ale jak skończyłam, to od razu poczułam się znacznie mniej rozmemłana :)
W trakcie tego nudnego zajęcia, zawsze błogosławię w duchu sama siebie, za genialny pomysł, na który wpadłam kilka lat temu. To już chyba pięć lat minęło, jak wyczaiłam na Allegro magle. Jedno takie cudo nabyłam w drodze kupna. Okazało się, że jest to nadzwyczajne urządzenie, dzięki któremu prasowanie wszystkiego ( z wyłączeniem koszul i zapinanych damskich bluzek i sukienek - a tego praktycznie nie używamy, Z. do pracy nie musi chodzić w koszulach [hurra]) jest znacznie szybsze i zdrowsze dla łokcia niż machanie żelazkiem. Oczywiście na początku moja euforia i miłość do nowego ustrojstwa była tak wielka, że nie nadążałam z... praniem. Ale dość szybko mi przeszło, i teraz jak zbierze się pokaźna kupa (ups) to wyciągam magiel i urządzam łapankę na towarzystwo do maglowania.
Dzięki temu, że wreszcie uporałam się z górą prania, mogę pochwalić się najmłodszym wnętrzem, które Z. dla mnie zrobił. Pisałam o nim, ale dopiero dziś panujący w niej ład (;)) pozwolił na zaprezentowanie szerszej publiczności. Oto nasze pralnia:
Teraz jeszcze muszę dokończyć prezentację na jutrzejsze warsztaty a wieczorem mam Klientkę e-mentoringową. Wiem, że kładąc się dzisiaj spać, będę miała to przemiłe uczucie uporządkowania i spełnienia. Co prawda, wyprasowanie całego prania, nie jest zadaniem szczególnie ambitnym dla człowieka myślącego, ale i takie, odmóżdżające czynności, każda z nas musi robić, nawet jeśli ma nie wiadomo jak wielkie ambicję ;) Są oczywiście szczęściary, które mają babcie, mamy czy innego rodzaju złotorękie pomoce. Niemniej jednak zawsze, jak się tak skatuję jak dzisiaj to czuję się lepiej. Panujący zaś wokół ład - cudownie wpływa na wewnętrzną równowagę. Amen.
Kasiu!! Jak ja Ci zazdroszczę. To jest chyba moje najabrdziej pożądane miejsce w domu!! Jak czyściutko aż pachnie swieżym praniem...
OdpowiedzUsuńMój problem nie polegał dokładnie na "nie mam co na siebie włożyć"
UsuńProblem można opisać tak: "poszukiwanie t-shirta w górze poskładanego prania, wysokiej na chłopa, przypominało poszukiwanie czarnego kota, w zupełnie ciemnym pokoju, w którym tego kota w ogóle nie ma..."
Z. (Szowinistyczna Świnia)
...pozostając w konwencji: kotów było od cholery i ciut, ciut :) I wcale nie było tam tak ciemno...
OdpowiedzUsuń