poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Niespiesznie, rodzinnie, relaksowo... czyli jak powinny wyglądać święta...

I udało się! Choć co rok obiecywałam sobie, że tym razem luz, zero napinania itd. itp. do tego momentu nic z tego nie wychodziło.
W tym roku sukces!!

Właśnie popełniony skalniaczek - maskujący wieko nieużywanej studni
Co prawda mój optymizm i wiara w spędzenie świąt na luzie słabł z każdym dniem bliżej soboty, bowiem na myśl o sprzątaniu, zakupach, praniu na zapas (żeby nic nie zostało brudnego) itd. wzbierało we mnie obrzydzenie. Jednak pozostałam konsekwentna. Chałupy nie wylizałam tym razem, tylko ogarnęłam (w końcu w chlewie nie mieszkamy!), za to z zapałem godnym lepszej sprawy szalałam w ogródku :)

Na zakupy pojechałam w czwartek na luziku, bez coświątecznego napięcia, że gdyby zabrakło mi jakiegoś składnika, zaplanowana potrawa nie wyjdzie i święta tym samym okażą się do bani. Nic z tych rzeczy! Totalny luzik. Nie będzie? To nie będzie. Wymyślę coś innego. W piątek wieczorem zapowiedziała się na kolację znajoma ze swoją mamą, która to słynie z doskonałych wypieków. Miałam sobie zamówić co chcę, zamówiłam, zlecenie przyjechało z gośćmi, dla których przygotowałam kolację. Na moment straciłam rozpęd, gdy okazało się, że trochę się spóźnią, ponieważ po drodze mama zostanie pobrana z kościoła. I nie chodzi o spóźnienie. Trzymałam się przecież swojej zasady: luzik. Ale zdałam sobie sprawę, że goście mogą odmówić zjedzenia kolacji, wszak to wielki piątek. Zatem ograniczyłam się tylko do jednego dania, rezygnując za namową Z. z wjazdu na stół z truskawkowym deserem. Rzeczywiście nasze podejrzenia okazały się słuszne, bo już w progu mama mojej znajomej powiedziała: "ja tylko napiję się herbatki", jednak goście w obu osobach - pewnie pod wpływem rozchodzących się w domu zapachów, na co liczę... - zweryfikowali swoje postanowienie "tylko herbata" i z apetytem spałaszowali tagliatele z łososiem :)

W piątek moje najstarsze dziecko wyręczyło mnie całkowicie, K. odkurzyła, pościerała kurze, pozbierała porozrzucaną przez siebie i rodzeństwo garderobę ja natomiast tylko "przeleciałam" okna w kuchni i jadalni, poszalałam w ogrodzie, przygotowałam kolację i poszłam z czystym sumieniem spać. W sobotę, nienerwowo ogarnęłam jeszcze to tu, to tam przygotowałam OBŁĘDNY obiadek (pstrąg w maśle - przepis z głowy, czyli jak niektórzy mówią "z niczego". Wyszło tak dobrze, że przepis zamieszczę w kuchennej zakładce), ugotowałam żurek na niedzielę. Wieczorem przypomniałam sobie, że jeszcze na upieczenie czeka kaczka! Był tylko jeden problem, kaczka bowiem nie była jeszcze w postaci półfabrykatu gotowego do obróbki, najpierw musiała się rozmrozić. Rozmrażała się... do rana... Ale ja byłam konsekwentna: luzik. Kaczka została przeze mnie eksperymentalnie przyrządzona (przepis zamieszczę w kuchennej zakładce), wyszła SUPER do tego ziemniaczki dochodzące w tłuszczyku wytopionym z ptaka i brzoskwinie. Okazało się, że luzik się opłaca. Wena twórcza mnie nie opuszczała. Zrobiłam jeszcze na wieczór lody czekoladowo-hałwowe. Wieczorem przyjechali nasi Przyjaciele, W. z Synkiem i Mężem.
Pisanki - tegoroczne dzieło rąk mojej Córeczki
Niedziela rozpoczęła się śniadaniem wielkanocnym w ogrodzie. Potem dzieci rozpierzchły się po ogrodzie w poszukiwaniu zajączka, czyli słodyczy pochowanych w trawie, na drzewach i różnych ogrodowych zakamarkach. Potem był pyszny obiad (kaczucha) a wieczorem ukoronowaniem dnia było spotkanie z Przyjaciółmi. Słowem pierwszy dzień świąt upłynął nam niespiesznie, rodzinnie, w cudownej atmosferze, z lampką wina w kieliszku i na pogaduszkach z Przyjaciółmi. CUDNIE.
Dzisiaj drugi dzień świąt.
Rodzina po śniadaniu, uzbrojona w wodne jaja przeprowadziła krótką acz zażartą walkę w ogrodzie. Obyło się bez ofiar w ludziach czy sprzęcie. Po wyczerpaniu amunicji i przebraniu w suche ubrania rodzina rozeszła się do zadań w podgrupach. Chłopcy, ci mali i ten całkiem duży coś tam sobie oglądają. K. rysuje komiks na konkurs międzyszkolny. A ja po podlaniu ogródka, pogadaniu z kotami zasiadłam w altanie z kakao i książką w przerwie pisząc ten post :)

Przy okazji zrobiłam kilka zdjęć mojej kociej gromadce, choć nie wszystkie były na podorędziu.
Filemon - zwany przez domowników księciuniem. Wielka miłość Piszącej - do tego odwzajemniona :)
Wania - kocurzysko wagi ciężkiej, które cztery lata temu, jako małe, trzymiesięczne kocię, pod koniec listopada zapukał do naszego domu i został. Już w wieku wczesnej młodości otrzymał ksywkę "czuły barbażyńca", i nie chodzi o zamiłowanie do książek co o cudowny charakter tego niewiarygodnie ładnego kota.
Chilli - druga wielka kocia miłość Piszącej. Marzyłam o rudzielcu, imię czekało na właściciela i doczekało się dwa lata temu.
Karmel vel Karmelka (w najbliższym czasie się okaże) to najmłodszy, bo tygodniowy domownik. Synek Sary i Chilli. Urodziło się jedno kocię, ale na szczęście z jedną główką... bo ze związku kazirodczego. Na chrzciny nie mamy więc co liczyć...
Rodzinka w komplecie. Sara, Chilli i Karmelk"o" Tak opiekuńczego kociego ojca w życiu nie widziałam!
Karmelk"o" z tatusiem


Na piątą jesteśmy zaproszeni na obiad dwa domy obok. Znajoma, która przyjechała z rodziną na działkę, spędzić święta, zaprosiła nas całą watahą do siebie. Ja się cieszę. Ona nie wiem czy wie co robi... Okaże się w praniu. Ostatecznie jak dzieciaki narobią "bydła" zostaną odesłane do domu. Daleko nie mają ;)

Zatem jeśli nic nieprzewidzianego czy nadzwyczajnego nie wydarzy się, to święta zaliczę do najbardziej urokliwych w moim dotychczasowym życiu :)

1 komentarz:

  1. Takie właśnie powinny być święta, po to, żeby czerpać z nich radość, a nie starać się odpocząć po zapieprzaniu ze ścierką. Wyszłam z założenia, że jeśli czegoś nie zrobię to trudno - dokończę innym razem. Cieszę się, że mogliśmy się spotkać... tylko proszę...wiem, że chciałaś wiedźmo, żebyśmy zostali dłużej...ale proszę więcej "tego" nie rób bo będziesz zmuszona stanąć twarzą w twarz z moimi mocami!!! już wyjaśniam. Przed Waszym domkiem zostawiliśmy auto na ręcznym... a jak wyjeżdzaliśmy okazalo się, że ręczny pozornie zwolniony nie odpuszczał... dało się jechać ale niestety bardzo wolno, kilka razy zatrzymywaliśmy się w ciemnościach gdzie ani jednej żywej duszy... bałam się, że nie dojedziemy...ale udało się !!!
    W.- Jadwinia

    OdpowiedzUsuń

Komentarz