czwartek, 24 stycznia 2013

nowe wyzwania

Od początku roku zaangażowałam się w projekt unijny, którego zadaniem jest aktywizacja zawodowa osób zagrożonych wykluczeniem społecznym. W praktyce oznacza to, że beneficjentami projektu są osoby niepełnosprawne (z różnymi jej stopniami, od lekkiego do znacznego ), długotrwale bezrobotne a także osoby, które na nowo odnajdują swoje miejsce na wolności.

Od tygodnia prowadzę spotkania z ludźmi zakwalifikowanymi do programu. Zbieram wywiady, rozpoznaję ich potrzeby i możliwości, podpowiadam co mogą zrobić aby zwiększyć swoje szanse na rynku pracy. I powiem tyle: to doświadczenie jest niesamowite
 Szokuje i uczy pokory.

 Jak wiecie moim życiowym mottem jest: "nic nie dzieje się bez przyczyny". Wiem, że to doświadczenie mnie wzbogaci, zyskam dzięki niemu inną perspektywę, nowe spojrzenie na część życia społecznego.

Ludzie, których tu poznaję są zupełnie inni od tych, którzy otaczają mnie na co dzień, inni od tych, z którymi przyszło mi kiedykolwiek pracować, są wreszcie zupełnie inni niż moi coachingowi klienci. Część z nich przygniata ciężar niepowodzeń, niepełnosprawności czy niewyobrażalne trudności codziennego dnia. Wielu z nich jednak to istne gejzery optymizmu i sił witalnych! Co ciekawe im osoba bardziej chora (!) - tym ma w sobie więcej wiary we własne siły, nadziei na poprawienie swojego bytu. Ot i paradoks.

Opowiadałam wczoraj moim Dzieciom jak ważne jest by doceniać to co się ma. Często bowiem zdarza się im narzekać, że coś chcą, czegoś nie mają. Bywa nawet, że formułują pod naszym adresem pretensje, że koledzy mają a one nie. To jest prawo dzieci. To prawda.  Ja jednak obserwując prawdziwe problemy (a nie brak wymarzonego zestawu Lego), nieszczęścia nawet - powtarzam sobie ciągle: ileż mam w życiu szczęścia! Ile szczęścia mają moje dzieci. Szczęścia, którego zabrakło na przykład fantastycznemu młodemu człowiekowi, któremu staram się teraz znaleźć pracę, a który cierpi na mózgowe porażenie dziecięce. To właśnie jeden z tych przykładów, które mogłyby zawstydzić niejednego zdrowego ale leniwego i utyskującego jego równolatka.

Ostatnio w ogóle nachodzą mnie głębsze refleksje. Pewnie także dlatego, że od kilku tygodni - z przerwami - mój Ojciec przebywa w szpitalu. Odkąd pamiętam miał chore serce. Od lat żyje z kardiowerterem. Trzeba przyznać, że nigdy się nie oszczędzał, a styl życia jaki ciągle prowadzi zadziwia nie tylko najbliższych. Ale chyba tak właśnie postanowił, aby choroba nie decydowała o tym jak i w jakim tempie będzie żył. Szkoda co prawda, że choroba nie złagodziła choć trochę jego charakteru i przykrych zachowań. Gdy w ubiegłych tygodniu pojawił się w domu na cztery dni między jednym i drugim szpitalem, już pierwszego dnia po powrocie odpytywał Mamę o jakieś pudełko, które wyrzuciła a o niedokręcony słoik rozpętał piekło.

Relacja z moim ojcem nie należy do łatwych. Oczywiście w najgorszej sytuacji jest Mama, która z nim mieszka i na co dzień znosi jego humory w domu, lub lata do szpitala z wywieszonym językiem. Ja kontaktuję się z nim sporadycznie, bo każde spotkanie okupuję co najmniej bólem brzucha, a w najgorszym razie kłótnią i płaczem. Staram się jednak pełnić rolę córki najlepiej jak można w tej sytuacji. Kiedy ojciec jest w szpitalu chętnie odwiedzam Mamę. Robimy sobie wtedy wielkie śniadanie i gadamy bez cenzury ;)

Najśmieszniejsze jest to, że ludzie, którzy znają mojego ojca z relacji oficjalnych, czy zza pióra (jak mawiam o tekstach, które napisał), uważają, że jest uroczym starszym panem... Moja Mama pociesza mnie, że z Kapuścińskim też tak było ;) Też mi pocieszenie. Skóra mi cierpnie na myśl o konfrontacji z fanami ojca podczas jego ostatniej drogi. Nieraz marzę sobie, żeby się zdążył zmienić. Bo ja umiem szybko zapomnieć. Tylko niech da mi tę szansę. Niech zdąży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz