wtorek, 2 kwietnia 2013

święta, święta no i już!

Wielkanoc to święta, na które czekam z utęsknieniem.  

Święta wiosenne, pełne nadziei, zieleni, słońca i energii.

Tymczasem tegoroczne, w zimowej szacie nastrajały mnie nieco odmiennie.


u nas lampki...

...są przez cały rok :)


Bukszpan w ogrodzie jakiś taki niemrawy, za oknem zadymka, w domu też jakoś tak trochę apatycznie. Okna nie umyte - bo i nie było jak. Bleee

W kuchni nie szalałam, bo wena mnie opuściła. To co machnęłam w czwartek wystarczyło na cały świąteczny czas. I dobrze. Bo po pierwsze nie jesteśmy świątecznie, po polsku przeżarci, tylko smacznie najedzeni i nic się nie zmarnuje.







  









Ryba po grecku i faszerowane jajka znikały w ustach, żur wypełnił aromatem cały dom, a kaczuszka z buraczkami.... palce lizać. A ciasta upiekłam dopiero w... niedzielę późnym popołudniem. A co! Jak aura przestawiła tradycję do góry nogami, to ja tylko utrzymywałam się w konwencji.

K. - przykładem ubiegłego roku pięknie udekorowała jaja.







Było miło, choć śnieżnie i tak jakoś dziwnie bez choinki ;) Zresztą ostatnia wigilia bez odrobiny bieli za oknem z kolei też była jakaś taka dziwna i niedorobiona. Chyba za bardzo narzekaliśmy, więc w rewanżu dostaliśmy białą Wielkanoc. Jak żyję takiej nie pamiętam.


Uwielbiamy spędzać święta i każdą wolną chwilę w swoim małym rodzinnym kółeczku, ale tym razem czegoś mi brakowało... Uziemienie na dobre w naszym śnieżnym zaciszu, bez alternatywy (nadal brak auta), chyba spotęgowało to wrażenie. Próbowałam się rozkoszować naszą samotnią, ale nie było do końca fajnie, choć nastrój poprawialiśmy sobie na wiele różnych sposobów:
- "szukaniem zajączka" (dzieci),
-  pałaszowaniem słodyczy (dzieci),
- dobrym filmem (my),
- lampką wermutu z sokiem cytrynowym (ja) :))

Dlatego też dopiero w niedzielę, zdyscyplinowana trochę wyrzutami sumienia zrobiłam dwie tarty serowe: jedną z orzechami, drugą z pomarańczami.




To zdecydowanie poprawiło humorki mojej Rodzince (ja nie jedząca słodyczy praktycznie nie wypowiadam się, mi nastrój się poprawił, bo odpuściły wyrzuty sumienia).

No i tak dobrnęliśmy do wtorku. 

Z. pojechał do pracy godzinę za późno choć obudzony jak należy przez budzik w MOIM telefonie, (który to był uprzejmy samodzielnie zaktualizować sobie godzinę). Jednak zerknąłszy na pozostałe zegarki w domu Z. uznał, że czasu ma jak drzewa w lesie i pracowicie wypełnił tę "dodatkową" godzinę różnymi różnościami. Dopiero tuż przed wyjściem z domu dotarło do Niego, że coś jest nie tak...
... lecz dzięki jakiemuś poczciwinie, który zabrał go z przystanku PKS-u osobówką (nie chcąc niczego w zamian ;) ) nadrobił trochę stracony czas i w efekcie spóźnił się do pracy tylko (!) pół godziny. A ja olśnienia doznałam rano. Lepiej późno niż za późno :) Zwłaszcza, że ostatni dzień ferii i siedzę z Dzieciakami na posterunku.
A od jutra ostatnie odliczanie zimowych dni, bo przecież "JUŻ" za dwa tygodnie ma być wiosna!! :))


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz