środa, 10 kwietnia 2013

Szósty tydzień bez auta

I lekko nie jest. Na szczęście pogoda się poprawia. O tyle o ile. Ale jest lepiej. W śniegu brodzimy już "tylko" na naszych bagnach, ale jak wychodzimy bliżej cywilizacji, to błoto już obsycha i niedługo możnaby przejść w miarę suchą nogą.

Ilustracją naszych obecnych nastrojów jest ten oto rysuneczek:

źródło: internet

Nie ustajemy w wysiłkach i szukamy nowego wehikułu. Już nam niedobrze od ciągłego wertowania ofert, a mnie dodatkowo rzygać się chce, bo oglądam, te której wydają się "dla nas".
Najpierw studiujemy opis i fotki, potem ustalam wszystko telefonicznie ze sprzedającym (bo kupujemy "na babkę" czyli ja dzwonię i oglądam), potem jadę obejrzeć cudo i DUPA! Jak w reklamie serca i rozumu (to zresztą moi idole! :) )

W moim przypadku i serce i rozum są zgodne, chodzą za rączkę, żadne się nie wyrywa. To co widzą bowiem moje oczy to często jakiś pieprzony matrix. Widzę co innego niż miałam zobaczyć. Serce mnie więc boli, a rozum głupieje do reszty.

A ileż to cudaków mam okazję przy tej okazji zapoznać - zobaczyć - spotkać się,  (polecę Smarzowskim - przy "smarzowskim" edytor mi się zbuntował jak napisałam przez "ż" - widać człowiek znany ;) - jak twierdzą znawcy... bo jak edytor koryguje Twoje nazwisko, znaczy znany jesteś).

Oto jeden przykładzik.

Nie jest reprezentatywny, bo to zbieranina różnych typów ludzkich (i typków).

Wczorajszy cudak (jedne z czterech cudaków z dnia wczorajszego): umawiam się z młodym gościem (a co!), który sprzedaje samochód siostry. Dojeżdżam pociągiem do Sochaczewa (!!! czy to nie jest przejaw ogromnej determinacji?!!! się pytam?), gościa nie ma. A umówiłam się na konkretną godzinę (wrrr). Dzwonię. Już jadę do Pani - odpowiada - będę za pięć minut, no, za pięć, tak myślę, no właściwie już dojeżdżam. Dobra myślę. Już tu jestem to czekam. Co mam nie czekać. Wiem jakiego auta wypatrywać, a zimno jak cholera. Postanawiam więc wejść do jakiegoś pobliskiego punktu gastronomicznego czy innego sklepu. Wybieram ten z pieczywem. Przynajmniej nie będę śmierdziała frytkami. Czekam. W końcu jedzie. Wychodzę, podchodzę i... widzę w aucie jakiegoś starego dziadygę. Myślę: pomyliłam się. Ale nie gość "uprzejmie" pokazuje mi gestem żebym wsiadła. Hm, uprzejmie... Do tej pory jak sprzedający podjeżdżali to wysiadali, witali się, uprzejmie i jak należy. Buc siedzi nabzdyczony za kółkiem. Dobra wsiadam, jedziemy. Mówię, że spodziewałam się kogoś innego, syna chyba. 
- Tak - odpowiada i mówi jak to dzieci musi wyręczać.
Pytam czy mogę obejrzeć samochód.  
- Tak - pada krótka odpowiedź.
Jedziemy.
Wjeżdżamy na parking nomen omen (?) składnicy złomu.  
- Pani sobie ogląda - "zachęca" sprzedający. Choć tu wszystko widać - dodaje wyraźnie niezadowolony. Nie wiem co ma na myśli. Wychodzimy z samochodu. Jest trochę zdziwiony, że chcę zajrzeć pod maskę. Czasem myślę sobie, że kupowanie "na babkę" wkurza mnie i dotyka mojego chłopięcego jednak nieco ego ;)
Dobra patrzę, oglądam, obchodzę samochód - a gość za mną. Krok w krok! Widzę jakąś zaprawkę, wyciągam rękę, żeby pomacać.  
Tutaj nic nie było - informuje buc.
Widzę tu zaprawkę - odpowiadam. Trudno nie zobaczyć, jak widać ślad pędzla - dodaję w myślach. Swoją drogą złoty metalik to niewdzięczny do zaprawek kolor. A samochodzik złocieńki.   
Ale to bez znaczenia, nic tu nie ma - wyrywa mnie z moich rozmyślań.

Oglądam dalej, macam progi czy nie ma burchli.  
- Czego Pani szuka? - pada pytanie. Odpowiadam, że sprawdzam, czy lakier jest gładki.  
- No chyba widać! nie trzeba macać.

Pokazuję mu wgnieciony lekko błotnik, drzwi, próg i obtarty zderzak.  
- Jak przygoda była? - pytam.  
- Nie było żadnej przygody! - kwituje stanowczo sprzedawca.  
- Widzę przecież proszę pana, że coś tu było. A w myślach już mnie trzęsie na kontakt z tym szowinistycznym samcem.
- Ale nie jest zrobione, to chyba widzi Pani, że nie było. Nie malowałem, bo trzebaby cały samochód malować Taki kolor. Nic nie było, widzi przecież!

No widzi, widzę znaczy, że w coś kobitka (znaczy córka jego)  przyfranzoliła, faktycznie nie zdefasonowała samochodziku poważnie, ale rdza może się na tym rozwinąć. Potem jeszcze pro forma oglądam dalej wskazuję burchelki, zaprawki i drobne felerki.
- Pani się decyduje, chce czy nie chce?
- A przejedziemy się? - pytam.

Chcę sprawdzić, czy ten samochodzik, podobnie jak oglądany przez mnie trzy godziny wcześniej, także bez wspomagania, prowadzi się tak samo ciężko. Kurde! Nie prowadzi się!. Widać rozbestwiłam się w kręceniu kierownicą jednym paluszkiem.
Kiedy dzwonię do Z. i odchodzę na stronę, że złożyć raport, gość lezie za mną. Totalna inwigilacja. Ani sobie pomacać auta nie mogę, ani swobodnie pogadać z własnym mężem. Do tego każde moje zdanie cenzuruje. Jak mówię Z. o uszkodzeniu na błotniku, zderzaku i drzwiach, to mnie przekrzykuje, że to bez znaczenia, jak mówię naprawdę prawie szeptem jakieś techniczne spostrzeżenia, to prawie na plecy mi włazi i dodaje swoje komentarze. Potem zapytałam Z. czy słyszał buraka w tle. Słyszał. Koszmar.

Jeszcze coś tam zagajam (chyba zaczynam odgrywać się na gościu) Sprawia wrażenie, że się spieszy. Ja nie, więc co mi tam:
- a może porozmawiamy o cenie? rzucam dla sportu.
- Tu nie ma o czym rozmawiać! - kwituje buc. Cenę pani zna, samochód obejrzała. 

Chyba widzi, że mój entuzjazm jest żaden. Moja propozycja ostatecznie rozsierdza gościa, że ma ochotę zostawić mnie na złomowisku. Uprzejmie proszę o podwiezienie ponownie na dworzec.
Podwozi nieuprzejmie.

A ja zostaję w Sochaczewie i oglądam kolejne dwa samochody. Lekko zdzieloną z przodu i z tyłu yariskę. Pokazuję komisowcowi nowe reflektory, wymienioną przednią szybę (nieoryginalna), pokazuję nierówno złożony zadek i przód samochodu. Patrzy na mnie jak na zjawisko nadprzyrodzone. 

- Oj niejedną przygodę miał ten samochodzik? - pytam reotrycznie
- No, może - pada odpowiedź
- To dlaczego piszecie w ogłoszeniu, ze "bezwypadek" (cytat)?
- Bo wypadku nie miał - sprzedający jest przynajmniej konsekwentny.

- Ach tak? To te strzały z przodu i z tyłu, to nie wypadki?
- No nie, stłuczki raczej.
- Czyli stłuczki to nie wypadki?
- Nie - pada zdecydowana odpowiedź.


Proszę więc żeby mnie oświecił. Dowiaduję się, że wypadek to wtedy, kiedy dach powyginany, samochód owija się na drzewie, lub pomarszczy się podłoga.
Jak widać podróże i spotkania z ludźmi kształcą. Do tej pory myślałam, że jak samochód owija się na drzewie, lub zmienia poważnie aerodynamikę to idzie do kasacji. A to nie tak. Taki samochód się naprawia "po wypadku" wtedy już nie jest "bezwypadkiem" A jak jest uczestnikiem karambolu, dostaje w mordę albo w dupę - to stłuczka. Ludzie, panie, trzymajcie mnie!

2 komentarze:

  1. ...z natłoku kolejnych samochodowych wizytacji i następujących po nich relacji zapamiętałem dzisiejszego citroena, gdzie sprzedający, nieco przyciśnięty Twoimi uwagami płynącymi z oględzin stwierdził, że "...rzeczywiście autko było troszkę poobijane", a przyciśnięty jeszcze bardziej, w przypływie szczerości przyznał, że w tym wypadku "troszkę poobijane" oznacza dachowanie...
    Z.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pan wyraził się dosłownie: "przekoziołkował parę razy". Ale to przecież drobiazgi.

      Usuń

Komentarz