Jesień rozpędzona na złoto. Co prawda dzisiaj już baaardzo jesiennie, szaruga i mgła przez cały dzień, choć miała ustąpić przed południem. Plany porządkowe w ogrodzie zostały odłożone na inny, bardziej suchy dzień (mam nadzieję, że jeszcze takie nastąpią). Z liśćmi do zgrabienia nie robię histerii, ale przed śniegami powinniśmy zwinąć pawilon nad stołem w ogrodzie. Przymierzałam się do niego dzisiaj kilka razy, ale wciąż był mokry, nie tylko od zewnątrz ale także od wewnątrz. W ubiegłym tygodniu miałam wyjazdowe, dwudniowe szkolenie, które było poważnym dla mnie wyzwaniem. Bałam się jak w pojedynkę, przez dwa dni zapanuję nad trzydziestoosobową grupą nie tylko od strony organizacyjnej i dyscypliny ale mojego niezbyt ostatnio mocnego głosu. Fakt, drugiego dnia wieczorem, po powrocie do domu miałam głos zachrypnięty, jakbym balowała przez dwa dni, jak moi kursanci :) Grupa natomiast okazała się bardzo fajna, zaangażowana i dość zdyscyplinowana. W związku z moją nieobecnością, ściągnęłam do nas moją mamę. Jest fajnie. Naprawdę. Już dawno nie żyliśmy razem w takiej harmonii. Wczoraj - dzięki obecności mamy - mogliśmy zrobić sobie z Z. romantyczny wypad. Pojechaliśmy do Pułtuska na długi spacer. Chodziliśmy sobie trzymając się za ręce, cali w promieniach słońca. Przez spacer nie wzięliśmy się za pawilon. Ale i tak, wiedząc, że dzisiaj z porządków byłby nici nie zmieniłabym wczorajszego dnia. No, może po powrocie wzięłabym się za zwinięcie plandeki, ale stało się inaczej.
W domu natomiast od początku roku szkolnego - co już widać było we wpisie z września - dużo się dzieje. Nie możemy właściwie dojść do równowagi, bo sprawa się jeszcze ciągnie. Tamtego dnia nasza córka nie tylko nie pojawiła się w szkole, ale w ogóle nie pojawiła się tej doby w ogóle. Zgłosiliśmy sprawę policji, dziecko zostało odnalezione, a człowiek (24 letni!), który wciąż utrzymuje z nią relacje ma prokuratorską sprawę o kontakty z nieletnią. Powiem tylko, że teraz w naszym kalendarzu: policja, prokuratura, sąd, psychoterapia, psychiatra, psycholog. Nie ma nad czym się rozpisywać. Jest ciężko. Wiem, że kiedyś to się skończy. Może znajdę w sobie siłę, żeby pewnego dnia to wszystko opisać, podzielić się doświadczeniami w formie poradnika albo beletrystyki. Na razie wszystko mnie boli w tym temacie.
Ale trzeba żyć dalej. Na szczęście sporo pracy nie pozwala mi oddawać się handrze. Dzisiaj zrobiłam "prawdziwy niedzielny obiad". Do obowiązkowego rosołu na niosce były zawijane zrazy, surówka z brukwi, ogórka, marchwi i jabłuszka oraz ziemniaki purre (ze śmietaną i masłem). Mniam :) Wszystkim smakowało.
Postaram się dyscyplinować także w kwestiach blogowych. W końcu to też kawałek mnie. Nastrój rzeczywiście momentami wytrąca mi pióro z dłoni (choć wirtualne) ale przecież nie ubiorę się w czarną suknię żałobnicy, opłakującej swoje utracone, wyidealizowane wyobrażenie rodzinnego życia. Zamierzam żyć dobrze i jak najbardziej pozytywnie. Przyznam nawet, ze złapałam się na głupim myśleniu, że być może nie wypada, żebym pisała o różnych mniej ważnych sprawach, skoro pod moim dachem rozgrywa się rodzinny dramat. Trudno, taka moja karma ale nie chcę rezygnować z samej siebie.
Obserwuję co się dzieje z moją córką. Staram się na nowo wypracowywać między nami ścieżkę porozumienia. Niestety nikt nie jest w stanie powiedzieć co jest jeszcze "normą" buntu nastolatki a co już skręca w stronę patologii. Tego w szkołach ani na uniewrsytetach nie uczą. Może więc rzeczywiście kiedyś napiszę o tym jakiś swój poradnik. Do tego jednak czasu, muszę skupić się na mądrym postępowaniu. Choć cierpliwości momentami brakuje.
Dobrze,ze znów jesteś!
OdpowiedzUsuńOLQA ma rację, dobrze, że znów jesteś! Zdaję sobie sprawę co musisz przeżywać. Chociaż pewnie tak naprawdę nie mam "pojęcia o wyobrażeniu"... Jednego jestem pewna. Temat "trudnej" Córki trafił na bardzo mądrych i przygotowanych świetnie do życia Rodziców. Podziwiam Was za radość Życia i radoś z Życia. Buziaki, Asia
OdpowiedzUsuń