A w ogóle życie to takie zaskakujące jest:
... pogoda piękna...
... K. daleko...
... Z. zdrowy i ciągle kocha...
... szkoła stara...
... Betty i Karolina czekają...
... Ojciec wreszcie skapitulował z jazdą samochodem...
I do tego wszystkiego Maria, czyli M.
I jak mam to „wszystko żyć”?
Tyle na mnie spadło różnych wrażeń i emocji, że nie wiem od
czego zacząć. Mam poczucie, jakby jakaś tama wezbrana pękła i wszystko naraz na
mnie spadło do przeżycia. Dramatu nie ma, zwłaszcza, że żadna tragedia się nie wydarzyła.
Ale jakoś mam poczucie braku czasu na przeżycie wszystkiego w swoim tempie. O
właśnie! To mi trochę doskwiera.
Pogoda jest piękna. Słońce zachwycające, nawet beton w
mieście jakiś taki mniej smutny. Może dlatego, że zieleń jeszcze bardzo soczysta i „ociepla”
wizerunek stolicy. Już nie pamiętam o zimie, a lato będzie bez K.
K. „zagospodarowuje się” w sanatorium. Wczoraj zrobiła furorę
w szkole (wygląda na to, że faktycznie macierzyste gimnazjum ma całkiem niezły
poziom), więc nauka Jej zupełnie nie stresuje. Na miejscu siłownia, basen raz w
tygodniu (w piątek K. pokaże dzieciakom jak się pływa, oj pokaże:) ),
osobisty terapeuta, cudowna siostra przełożona (zwana przez panią Kierownik –
Kapralem), dzieciaki otwarcie przyjmujące do swojego grona K.
Dziecko się czuje
bezpiecznie. Dziecko jest zaopiekowane. Dziecko jest daleko. Tęsknimy. K. my z
Z. i Chłopcy. A to dopiero pierwsze dni. Przed nami jeszcze osiemdziesiąt (!)
Wczoraj byliśmy z Z. w Łodzi. Jak co sześć miesięcy. A teraz
już nas tam nie chcą! A ściśle: nie chcą
tam Z. Hura! Po pięciu latach bez wznowy, teraz co sześć miesięcy badanie USG i
analizy na miejscu. Przedziwne uczucie, że już nie będzie wycieczek do Łodzi. Z
jednej strony niepokój, który zawsze nam towarzyszył w drodze do, a potem
cudowny czas szwendania się za rękę i powrotu do domu jak po randce. I teraz
już koniec.
Musimy więc sobie wymyślić jakąś inną trajektorię i powód
wspólnych wypadów :)
Tym razem już bez stresu w drodze „tam”.
Z. jest zdrowy!! I
wciąż mnie kocha!! A tego się nie leczy :) na szczęście!
Dzisiaj przed pracą udałam się na sentymenetalny spacer do
swojego ogólniaka. Za trzy tygodnie 25-lecie matury i jubileusz
pięćdziesięciolecia szkoły. Pojechałam więc z ciekawości jak szkoła już się do
tego przygotowuje, czy są jakieś dodatkowe informację o „obchodach centralnych”
itp. A tu niespodzianka. Miejsce się zgadza, adres się zgadza, budynek też,
obok piękny, wybudowany na miejscu szkolnego basenu ośrodek sportowy, ale numer
szkoły się nie zgadza! Bo w tym miejscu mieści już zupełnie inna szkoła. Okazało
się, że moje L.O zostało przeniesione w nowe miejsce.
Udałam się jednak na wspominkowy spacer po szkolnych
śmieciach. Już w progu uderzył mnie znajomy widok. Posadzka. Ta sama, którą
zapamiętałam pierwszego września 1984 roku. I wszystko było wzruszające, i łza
w oku błyszczała do momentu jak weszłam na korytarz. A tam, kurcze, czas się
zatrzymał. A właściwie czas przestał istnieć. Na ścianach ta sama farba, (i kolor
i stan, wskazujący na brak jakiegokolwiek remontu od ponad trzech dekad!)
Zapamiętałam tę lamperię na korytarzu z przerw przesiedzianych na linoleum
przed klasami i z oczekiwania na wyniki ustnych matur. Ale to już nie są
sentymenty. Moja szkoła wygląda jak trup! Rozkładające truchło, z którego odpada ciało, które
jest odrażające i nie nosi śladów jakiejkolwiek urody. Przeszłam wszystkie
korytarze, zajrzałam tak gdzie się dało, poszłam do stołówki. I wyszłam
oszołomiona. I smutna.
Dla czystej formalności pojechałam pod nowy adres szkoły.
Ale to już nie moja bajka. Tam nie ma moich wspomnień, te mury to już obcy
budynek, dla mnie bezduszny i nic nie znaczący. Do tego nie uczy już żaden „mój”
nauczyciel. To dobrze, że odbyłam tę wycieczkę w taki piękny dzień jak dziś.
Gdyby padało, płakałabym razem z deszczem.
Już dwa razy dzwoniła Betty. Kiedy do mnie przyjedziesz
wreszcie? Pyta. A ja nie wiem kiedy, a bardzo spotkania z nią są dla mnie
ważne. Za chwilę kończy się jej urlop zdrowotny i wróci do szkoły. Muszę
wygospodarować czas na wizytę. Bardzo tego chcę. Karolina już nawet nie dzwoni. Ważko, przyjadę któregoś wieczoru w tym tygodniu, obiecuję. Pamiętam o Tobie Kochana.
No a ojciec skasował znak drogowy. Jak to dobrze, że zatrzymał
się na nim a nie na człowieku. Od lat powtarzałam Mamie, że nie powinna
pozwalać mu jeździć autem. Jej argumentacja o atrybutach gasnącej już męskości i jedynej
rozrywce jaką ma ojciec zupełnie mnie obezwładniały. Niestety dopiero takie
zdarzenie skłoniło ojca do refleksji. Mam tylko nadzieję, że naprawdę już nie usiądzie
za kierownicą. Jestem zdania, że od pewnego wieku, lub po przebyciu określonych
chorób, kierowcy niezawodowi powinni obligatoryjnie przechodzić systematyczne
badania dopuszczające za „kółko”. Za rozwojem medycyny nie rozwija się
ustawodawstwo. Luki prawne są porażające, a ich konsekwencje leżą na
cmentarzach.
I do tego "na dokładkę" M. M., która zaskoczyła mnie swoim
pojawieniem, bezinteresownością i uwagą. Towarzyszą mi rozterki niewiernego
męża. Mam naturę monogamistki, unikam wchodzenia w nowe zażyłe relacje, bo one
wymagają uwagi, poświęcenia, czasu i troski. A jest przecież jeszcze Justyna, Ważka,
Agnieszka, Wróżyk, Betty… Nie da się jednak oprzeć czarowi unikalnej Wartości. Darowi
Ginącego Gatunku. Sporo namieszałaś M. I dziękują Ci za to. A za zapach
Florencji dziękuję poza konkursem.