… właśnie usłyszałam pogwizdywania zupełnieniezimowych
ptaszków. Niestety kompletnie nie znam się na ptactwie tudzież innych przejawach
wszelkiej żywioły, lecz dźwięki zimy,
czy wiosny są do odróżnienia nawet dla takiego laika jak ja. Zimą – a
mówię oczywiście o naszym kawałku świata, z dala od miejskiego zgiełku czy
nocnego pomrukiwania transformatorów i innego miejskiego żelastwa – wokół jest matowa cisza, raz po raz
przecinana chropawym skrzekiem ptaszysk wrono-podobnych ewentualnie srok, które
choć pięknie przez naturę wykrojone i pomalowane, mają wulgarny i zupełnie dla
siebie nieodpowiedni skrzypiący głos.
Dzisiaj na świecie rozbrzmiewa radosne ćwir, ćwir, mimo
powszechnej apatii. Świat wczoraj cały dzień spływający wodą, dzisiaj wygląda
dość smutno. Kojarzy mi się z niebyt już młodą kobietą, która nad ranem wraca z
nocnej imprezy, z rozmazanym makijażem i garderobą noszącą ślady intensywnego i
nieestetycznego użytkowania. Śnieg
prawie się stopił, po soplach ani śladu, spod nielicznych placków poszarzałego
wodą śniegu wyziera umęczona aurą ziema. Nadgniła trawa, krzaczki róż, z
których smętnie zwisają litościwie pozostawione przez nasze psy fragmenty
włókniny.
Kury wyglądają jakby uciekły się z ciężkiego obozu pracy.
Wyglądają brzydko, są apatyczne i bardzo mi ich szkoda. Czesław i jego
pstrokata przyjaciółka, z którą oboje mimo trzaskających mrozów przesiadywali
na zewnętrznej grzędzie przedstawiają opłakany widok. Oboje mają odmrożone
(poczerniałe na końcach) grzebienie, a ponadto Czesław odmroził sobie swoje
piękne karminowe korale. Pozostała z nich jakaś ½, którą litościwie inne kury
obszczypują z pozostałości czarnych zmartwiałych fragmentów przedstawia obraz
nędzy i rozpaczy. Przykry to widok, tym bardziej nie mam sumienia żadnego z
tych ptaków skrócić o łeb. Bo co, jak już brzydkie i nieużyteczne to na rosół?
Jakoś to takie nie fair według mnie. Liczę, że wspomniane ćwir, ćwir, wpłynie na
nastrój mojej kurzej trzódki, że lepszy humor będzie oznaczać wyższą nieśność.
Od dwóch tygodni bowiem, naszych jajek praktycznie nie ma. Raz na cztery, pięć
dni pojawia się jedno. Byle do wiosny!
Dzisiaj od rana internet nie działa. Po wyprawieniu moich do
miasta, już nie położyłam się, licząc, że od 5.30 do ósmej z minutami coś będę
mogła zdziałać. Nici. Piszę sobie teraz do Worda z nadzieją na rychłe, choć
zapewne krótkotrwałe działanie sieci, tyle choćby, żeby zamieścić swoje wpisy i
sprawdzić pocztę. Lecz nadzieja w tej kwestii znowu jest! W piątek przybyli pod
okienko dwaj panowie z drabiną. Oni mają nam (w przyszłości…) zakładać
Internet. Wybrali sobie co prawda najgorszy z możliwych dni, gdzie praktycznie
zasypało nas po pachy i wszyscy zostaliśmy w domu. Ale dobrze, że w ogóle
przybyli i potwierdzili wolę. Nawet dobrze się stało, że byliśmy w komplecie,
ponieważ ja od kilku dni toczę nierówną walkę z choróbskiem grypopodobnym, więc
obecny w domu Z. mógł udać się z panami na wędrówkę techniczno-krajoznawczą, a
następnie użyczyć nasze łańcuchy, bez których panowie od Internetu zostaliby z
nami do wiosny. Bez łańcuchów bowiem, wyjazd pod górę do drogi jest niemożliwy.
A ponieważ toczymy spór z naszym wójtem, który traktuje gminę jak własny
folwark, więc po złości i za karę, nas i innych niepokornych traktuje w taki
sposób, że odmawia przysłania sprzętu do odśnieżania. Oczywiście argumenty, że
obowiązkiem gminy (tym samym, zarządzającego w imieniu mieszkańców wójta) jest
utrzymanie gminnych dróg, są traktowane jak przysłowiowe potrząsanie szabelką,
my jednak mamy już (!) dzisiaj przekonanie graniczące z pewnością, że to
„łabędzi śpiew” tego szubrawca.
Wiosną zatem spodziewam się: 1/ jajek, 2/ Internetu, 3/
zieleni, 4/ uprawy cebuli przez zwolenników wójta, 5/ słońca, 6/ śpiewu ptaków
i 7/ wszelkiej wiosennej radości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarz