Ten post miałam opublikować w ostatni czwartek… Piszę
ostatnio „do szuflady” czekając na moment kiedy będzie sieć i opublikuję post
na blogu. Tymczasem życie płynie, wydarzeń co dzień masa i pewne rzeczy mi
ulatują – cóż skleroza :)
W efekcie poniższy post w części się zdezaktualizował. Ale nie cały!
Zdecydowałam więc – choć trochę to śmieszne – aby zamieścić go bez korekt ;)
Trudno, chronologię szlag trafił, ale słowo pisane nie pleśnieje co najwyżej
trochę traci na aktualności a myśl pozostaje aktualna ;) Do tego „chodziło
mi po głowie”, że przecież o tym pisałam (o czym poniżej) ale nie znalazłam na
blogu. Cóż – pomyślałam – widocznie miałam taki zamiar, zamysł był
skrystalizowany, lecz nie spłynął z głowy na papier (taki czy inny). A jednak. Zatem…
W weekend, nasze Potomstwo, w liczbie sztuk trzech spędzi
noc z soboty na niedzielę poza domem!! Dzieciarnia będzie nocowała w szkole w
ramach samobójczej akcji zorganizowanej przez kadrę harcerską szkolnej drużyny.
Na decyzję nie miałam wpływu, ideę powitałam wraz ze swym małżonkiem
entuzjastycznie i mamy zamiar dobrze się bawić. W planie kino, a potem to, co
dorośli pozostawieni bez opieki dzieci robić lubią najbardziej. Co wyjdzie z
planów? Sama jestem ciekawa, lecz nastrajam się wybitnie pozytywnie i nawet
jeśli nastąpią jakieś zmiany w planach, mam zamiar bawić się doskonale!!
Środa, okazała się dniem obfitującym w doznania (sprawa
sądowa), które dostarczyły mojemu organizmowi sporej porcji adrenaliny. O dziwo
tym razem upiłam się nią na wesoło a nie na smutno, co oznacza bez parafrazy
mniej więcej tyle: zamiast padać na ryj (ups) mam niesamowitego „spida” [to
było prawie tydzień temu – dopisek autorki ;)].
Przeczytałam połowę książeczki o programowaniu przyszłości
(i mam zamiar tego się trzymać), wierzę, że właśnie świetnie zaczęłam dogadywać
się ze wszechświatem i pier…ę kolejkę (zwaną także ogonkiem) po szczęście, w
której sama się ustawiłam. Co prawda przed chwilą Z. uprzejmie poinformował
mnie, że z jutrzejszego nocowania u Justyny nici, ale i tak Go kocham. Co
więcej, zamierzam zarazić go swoim optymizmem i entuzjazmem do świata. [dopisek
autorki: książeczka przeczytana, w najbliższej, lecz bliżej nieokreślonej
przyszłości, pojawi się recenzja na blogu].
Trochę śmiesznie mi wychodzi ostatnio, bo publikuję swoje
posty z lekkim poślizgiem, bowiem – jak to nazwała dzisiaj moja
koleżanka – mam taką czkawkę internetową i pojawiam się na chwilę w sieci i zaraz
znikam. To prawda. Jestem bowiem jeszcze przez chwilę uzależniona od kapryśnego
łącza firmy Polsat Cyfrowy, co to sprzedała nam półtora roku
temu usługę, którą po kilku tygodniach musiała udostępnić jako usługę socjalną
(wypełniając decyzję Pani Strużyńskiej). W efekcie bulimy co miesiąc kasę za
to, za co statystyczny obywatel nie płaci nic, do tego nic z tego nie mamy, bo
łącze nie działa (przepraszam, doprecyzuję słowo „działa”: to trochę tak jak
jąkała rozmawiał z pacjentem z chorą prostatą; facet czekający do urologa
wyjaśnił zaciekawionemu jednostką chorobową jąkale, że ten sika tak, jak on mówi).
Ależ to urocze w tym
naszym kraju nad Wisłą. Ale hak im w smak, umowa wypowiedziana, i trwa
odliczanie do zakończenia tej mordęgi. Na marginesie: bo to naprawdę ciekawostka
„arcy”, kuriozum po prostu. Zadzwoniła do Z. – który umowę zawarł – panienka
„na baterie”, co to wydala z siebie teksty wykute na blaszkę i nie daj Bóg
przerwać jej, bo się gubi biedactwo i zaczyna recytację od początku.
Ostatecznie, starała się usilnie uświadomić Z., że co prawda umowa dobiegła
końca, ale… przedłużyła się automatycznie, i jeśli chcemy ją rozwiązać to… i tu
niespodzianka… ha!! … zapłacimy karę. Z. się wk… znaczy zdenerwował i uprzejmie
poprosił o listowne powiadomienie o tym kuriozum z powołaniem się na konkretne
zapisy w umowie, którą podpisał, w innym bowiem wypadku, żądanie zapłacenia
czegokolwiek, potraktuje jako próbę wyłudzenia i jako taką skieruje do
prokuratury. Teraz oboje z niecierpliwością małolatów wyczekujących pod choinką
świętego OD PREZENTÓW, czekamy na korespondencję z Polszmatu. Będą jaja – coś
czuję. Chyba, że panience padną baterie i nic dalej z tego nie będzie :D
Dopisek aktualności'owy: weekend był super. Najpierw
zaszaleliśmy w Leroy Merlin. Szaleństwo polega na tym, że łazimy, oglądamy,
planujemy i tak spędzamy dwie, trzy godziny. Do kina – za obopólnym i absolutnie spontanicznym
porozumieniem – nie poszliśmy, za to przyjechaliśmy do domu z zamiarem
zafundowania sobie kina z patika (znaczy oglądanie filmów z pendrive’a),
wcześniej zjedliśmy pyszną zieloną kolację (przygotowaną przez Piszącą),
składającą się mnóstwa sałat wszelkich, z szynki parmeńskiej, oliwek z
migdałami oraz oliwy z suszonymi pomidorami i octu balsamicznego „suto”
zakropioną pięcioma kieliszeczkami czystego winka na kartofelkach (ja dwa, Z.
trzy - po dwóch miałam dość i mogłam latać na dywanie ;) ). Zrobiło nam się
błogo. Poszliśmy do „kina” i tyle pamiętam. Rano śmialiśmy się do łez jak to
zaszaleliśmy. Poczułam się jak słoń morski wyrzucony na brzeg. Tłusta, leniwa i
nieruchawa. Ale było naprawdę fajnie :D