poniedziałek, 20 czerwca 2011

Końcowe odliczanie do zakończenia roku szkolnego


To już ostatnia prosta w tym roku szkolnym. Chłopcy bezstresowo podchodzili do nauki przez cały rok i w takim też nastroju oczekują końca nauki w tym roku… hm... Jak mawia Z. nasi synowie nie mają ortodoksyjnego podejścia do nauki. Nasza Córka zaś, w ciągu ostatniego półrocza niesamowicie wydoroślała. O 180 stopni zmieniła swoje podejście do nauki, powyciągała stopnie na tyle na ile da się to zrobić w ostatnim semestrze nauki w szkole podstawowej… Jestem z niej naprawdę dumna, i trochę z siebie też… Wiele osób, z moją Mamą na czele w sposób bardziej lub mniej otwarty poddawało krytyce moje metody wychowawcze. W tej kwestii ich zdaniem, zwłaszcza w kontekście nauki, moja niefrasobliwość „z pewnością doprowadzi do wielkiej katastrofy”. W moim podejściu zaś założyłam, że jestem w dystansie wobec nauki moich Dzieci, obserwując przy tym bacznie co się dzieje i oferując pomoc wtedy, kiedy będą jej potrzebowały. Od początku natomiast założyłam, że w żadnym razie nie będę z nimi odrabiać lekcji. W przypadku Córki, w szóstej klasie zaczęłam się podłamywać, wyrzucając sobie co i raz, że może rzeczywiście byłam w błędzie. Tymczasem, zarówno wynik na egzaminie do gimnazjum, podejście do nauki i poświęcany jej czas, wreszcie imponujące podciągnięcie ocen - ostatecznie potwierdziły, że nie błądziłam. 
Liczę przy tym, że moja metoda - dla której mam pełne poparcie i wsparcie w Z - sprawdzi się także w przypadku Chłopców. Na razie bowiem ich naukowe osiągnięcia stanowią nową pożywkę, dla ciosających mi kołki na głowie.

Tymczasem dwa tygodnie temu pełną parą ruszyły przygotowania do wyjazdu Dzieci na obóz. Oznacza to dren w portfelu, bieganie po sklepach, składnicach harcerskich i innych decathlonach. Pozostały jeszcze tylko drobiazgi: wywijki, getry, nowa rogatywka dla Córki (większa - pewnie głowa urosła od nauki ;) ), sznurek w ilości hurtowej (potrzebny do wszystkiego i do tego, na co dorosły by nie wpadł) oraz skarpetki i majtki (zwłaszcza, że wszystko i tak ląduje w ognisku po powrocie, bo nie sposób tego doprać, więc trzeba kupić dużo i tanio). I to już chyba będzie wszystko.

W związku z wyjazdem, podekscytowani są wszyscy, albowiem:
1/ Chłopcy pierwszy raz jadą gdzieś z nocowaniem bez rodziców,
2/ Córka jest w kadrze i będzie druhną także swoich braci (współczuję obu stronom, ale nie miałam wpływu na tę decyzję),
3/ przez dwa tygodnie będziemy z Z. śpiewać: „wyjechali na wakacje wszyscy mali podopieczni, gdy w domu dzieci nie ma, to jesteśmy niegrzeczni…” :)

Ponadto nasz ogród zmienia się z każdym dniem, zaparłam się bowiem i zbudowałam dla dzieciaków podest pod basen (zdjęcia niebawem), posadziłam nowe roślinki i w ogóle szaleję aranżacyjnie. Wreszcie poczułam satysfakcjonującą lekkość w kreowaniu jego nowego wizerunku. Jak tak dalej pójdzie otrzymam przydomek "strong-men" czy "women" raczej, bo moje przedsięwzięcia ogromnie angażują mnie fizycznie (zwłaszcza, że sama zrobię przecież najlepiej... a do tego jestem okropnie niecierpliwa, więc nie chcę nawet prosić nikogo o pomoc i potem czekać na finał). Co i raz Z. wyrywa mi szpadel z rąk i kończy za mnie cięższe prace, podczas gdy ja odzyskuję siły. Jestem mu za to wdzięczna, mimo, że przegania mnie od siebie, żebmy nie mądrzyła mu się nad głową :) 

Uff to tyle tymczasem.
 
Powyższym raportem, mam nadzieję, że zaspokoiłam ciekawość wszystkich moich blogowych kibiców, jednocześnie usprawiedliwiłam swoje dłuższe milczenie.