sobota, 28 maja 2011

Jedną nogą w gimnazjum :D

Moja Córeczka miała dzisiaj ważny dzień. Ponieważ jej marzeniem jest dostanie się do gimnazjum sportowego, więc egzamin kwietniowy z teorii nie był ostatnim. Dzisiaj miała egzamin pływacki i poszło DOSKONALE!!!!! Puchłam z dumy gdy widziałam autentyczny podziw pomieszany z zaskoczeniem w oczach trenerów przeprowadzających egzamin, którzy poza moją Dziewczynką i jeszcze jednym chłopcem doskonale znali ścigające się o miejsce w szkole dzieciaki. Oczywiście bardzo się denerwowałyśmy, choć jedna przed drugą udawała, że wszystko jest ok :) Ostatecznie ja ogryzłam sobie skórki w obu dłoniach a K. zakładając rozdarła w strzępy swój ukochany czepek. Przybiegła do mnie zrozpaczona, lecz ja od razu stwierdziłam: "to na szczęście" i rzeczywiście, trener użyczył czepka a K. wypadła w wyścigach doskonale!

Tak więc teraz już ostatnia prosta. Wyciąganie ocen, żeby świadectwo wypadło lepiej niż w pierwszym semestrze. Moje najstarsze Dziecko po prostu przeszło fantastyczną metamorfozę!! Jest taka fajna, mądra i coraz bardziej odpowiedzialna. Jedyną skazą na tym obrazku zdawałoby się idealnym są Jej fochy. Ale coraz częściej udaje mi się przejść nad nimi do porządku dziennego. Wymagało to z mojej strony ogromnego wysiłku, bowiem jako osoba prostolinijna i nie chowająca urazy nie rozumiem żadnych fochów. Ja tej metody komunikowania się z otoczeniem nie stosuję za to moja Córka robi to za nas dwie. Ale jeśli będzie to jeden foch na kilka naprawdę fajnych chwil - da się znieść :)
Po egzaminie pojechałyśmy świętować. Pojechałyśmy w pierwszych odruchu oczywiście do Decathlonu celem nabycia nowego czepka... kupiłyśmy dwa :) Poza tym nowy ręcznik z mikrofibry i kostium dwuczęściowy na lato. Ale największym łupem są optyczne okulary pływackie. Nie posiadałam się z radości, gdy wypatrzyłam, że są do dobrania dowolne soczewki i pasek osobno, z których indywidualnie robi się własne okulary. Do tej pory K. musiała pływać "na słuch" ponieważ ma bardzo słaby wzrok. Gdy przymierzała - dobierając najlepsze - okulary nagle rozpromieniła się jak słońce nad Saharą i powiedziała: "o rany, jak dobrze widzę!". Zatem uzbrojona w nowy sprzęt jutro wypróbuje go na basenie.

A jutro moc wydarzeń. Przyjeżdżają Dziadkowie (Rodzice mojego pierwszego męża, którzy są najwspanialszymi Dziadkami pod słońcem także dla moich kolejnych pociech popełnionych nie z ich synem). Spotkamy się na basenie, gdzie wreszcie zobaczą jak ich wnuczka przedzierzga się w prawdziwą syrenkę, delfina i inną żabkę :) Po powrocie do domu zjemy razem obiad, na który zamierzam podać żeberka w sobie rockpol :) Zobaczymy jak się udadzą.

Biorę się więc za z(a)mar(y)nowanie mięsa bo już późno i padam na twarz a marzę baaardzo o pachnącej pościeli...

poniedziałek, 23 maja 2011

To był bajeczny weekend...


To był naprawdę cudny weekend. Zupełnie przeszedł oczekiwania i rozwinął się spontanicznie poza planami. Sobota zaczęła się od śniadania, ale nie byle jakiego. Wreszcie, po zakończonym w czwartek okresie bolesnej dla nas jajecznej karencji, dokonaliśmy inauguracji naszych jaj!!! 
Przez tydzień kury niosły się świetnie ale jajka lądowały w miskach naszych zwierzaków. Z. stwierdził, że to paranoja:  nasze koty i pies jedzą wiejskie jajka, a my wpierniczamy fermowe!. Stwierdziłam jednak – co zyskało przecież aprobatę – że nie mamy zamiaru rodziny faszerować jajkami z antybiotykiem. Swoją drogą zostałam sprowadzona do rzeczywistości przez Z. który stwierdził, że mając na uwadze „uczciwość” producentów wszelkiego sortu, kupując jajka w sklepie czy gdzieś na wsi nawet, i tak nie mamy gwarancji czy w pakiecie nie dostajemy jakiegoś leku, którym drób jest leczony… Hm trudno odmówić logiki takiemu tokowi myślenia.

Wczesnym popołudniem zaś, odwiedzili nas zapowiedziani znajomi. Oczywiście tradycji biesiad grillowych stało się zadość. Gadaliśmy, jedliśmy i piliśmy… Nie wszyscy pamiętają koniec imprezy, a przynajmniej niedetalicznie… Pisząca oraz piękniejsza połowa z pary naszych Gości pozostałyśmy trzeźwe do końca. Wiadomo: wariackie proszki… Mimo to, świetnie się bawiłyśmy, zwłaszcza patrząc na naszych Panów, którzy w rozkoszny sposób potwierdzali prawdę znaną od zawsze: mężczyźni to duzi chłopcy ;) Może nie powinnam być tak uszczypliwa, bo było naprawdę miło, obyło się ze strony płci brzydkiej bez jakichkolwiek szowinistycznych komentarzy pod adresem płci pięknej, lecz to nie musi mnie przecież ograniczać! 
Wieczorem wpadła jeszcze na chwilę moja zaprzyjaźniona weterynarz, przywiozła zamówionego na potrawkę królika (w wersji półproduktu! oczywiście), choć zaglądając do torby miałam poważne wątpliwości czy to nie kot :( (pierwszy raz w życiu widziałam to to bez skórki i innych jednoznacznie króliczych atrybutów), wiejskie mleko na zsiadłe (wiem, wiem mieszczuchom ślinka leci :) a ja się dopiero rozkręcam) oraz coś dla moich najmłodszych podopiecznych czyli pozostałe po obiedzie ugotowane ziemniaczki. To, co kury wyprawiały nazajutrz jak je dostały zasługiwałoby na odrębną opowieść. Ja, patrząc na nie, pomyślałam, że pewnie na ich miejscu powiedziałabym – jak mam w zwyczaju, gdy moim udziałem jest kulinarna rozkosz – OBS!! Co dla niewtajemniczonych spiesznie odszyfrowuję: Orgazm Bez Stosunku ;)

Przed północą, gości (poza planem) i Małżonka swego (jak najbardziej w standardzie) położyłam spać, ogarnęłam biesiadne pobojowisko i udałam się na zasłużony odpoczynek. 
Rano natomiast nie miałam co robić w kuchni!! Śniadanie przygotował gość!! Uwielbiam takich gości!!!! Ja z Żoną gościa zażyłyśmy swoje wariackie proszki (każda swoje oczywiście) i czekałyśmy na ucztę. Była naprawdę udana!! Goście uraczeni jajecznicą z dwóch, pozostałych z poprzedniego dnia jajek, mieli  OBS :)
Gdy Z. mówił, że różnica w smaku, zapachu, nie mówiąc już o kolorze między jajkami od własnej kury i fermowymi jest kolosalna – nie do końca wierzyłam. Zdecydowanie zweryfikowałam swoje stanowisko. Nasze jaja są bezkonkurencyjne!!! Nie wnikam przy tym, czy to dlatego, że codziennie nasze kury karmię, głaszczę i zabawiam różnymi opowieściami ;) czy po prostu dobre jajka tak mają. 

W niedzielne popołudnie pojechałam z Synami na basen, po czym zapakowałam Córkę na pokład i pogrzmiałam do stolicy na spotkanie randkowe mojej latorośli (tak to się już porobiło, a jeszcze niedawno zmieniałam jej pampersy buuuu). Po drodze porwałam Wróżyka i spędziłyśmy urocze popołudnie na Starówce. Zaczęłyśmy od kultowych bułek z pieczarkami. Zawsze, gdy jestem na Starówce, zaliczam bułkę. Dziś już raczej z sentymentu. Jest to bowiem to samo miejsce od trzydziestu lat, gdzie po nastaniu stanu wojennego, zamiast rozpowszechnionych już w naszej ojczyźnie hot-dogów, z powodu braku parówek (choć niektóre budy radziły sobie parówkami z nutrii brrrr obrzydlistwo!) ktoś wpadł na pomysł, by do dziurawej buły napakować pieczarek z cebulką! Wczoraj buła kosztowała już 6 złotych! Ale w końcu za przedmiot kultu trzeba zapłacić. Była cudownie chrupiąca, z dużym współczynnikiem dobroci (czyli całą dziurą wypełnioną bo brzeg pysznym, grzybowym farszem).  Wczoraj – jak za każdym razem – przy pierwszym kęsie zamknęłam oczy i… znów byłam w ósmej klasie, pamiętam jak chodziłam ubrana, jaką miałam torbę i jak wszystko było przede mną…
Po dwudziestominutowej randce, która miała trwać godzinę (ups), moje Dziecię dołączyło do nas i resztę popołudnia spędziłyśmy we trzy! Była kawa, były lody i kultowa różowa oranżada ze szklanej butelki. Musimy to niedługo powtórzyć – tak się umówiłyśmy :) We trzy. Mam wrażenie, że nie będę miała nic przeciwko randkom mojej Córki ;)

To był naprawdę cudowny weekend.
I z całą pogodą z jaką weszłam w ten tydzień pozdrawiam wszystkich życząc tylko miłych chwil.

niedziela, 8 maja 2011

KURNIK JEST!! KURY SĄ!! JAJO JEST!!

Moja radość nie mieści się w statystykach :) Jestem niepomiernie szczęśliwa, że po długich oczekiwaniach, okolicznościach, które zdawały się bez końca utrudniać finalizację mojego epokowego projektu, ostatecznie dziś kurnik został zasiedlony!!

kurnik strzeżony przez Twista, który udaje psa pasterskiego ;)


4.15 pobudka, 5.00 pobranie na pokład samochodu naszej zaprzyjaźnionej weterynarz, 5.20 usytuowanie się na upatrzone po przybyciu pod miejskie targowisko stanowisko i oczekiwanie na otwarcie tegoż o godz. 6.00. Oczywiście powód dla którego kwitłyśmy 40 minut pod zamkniętymi podwojami targowiska są znane, choć do tej pory zgrzytamy zębami. Otóż weterynarz przygotowując mnie niejako na ten dzień wspominała, że o piątej to już nie ma czego szukać na targowisku. Cóż, okazało się, że to zupełnie bezprzedmiotowe obawy były. Nic to nie szkodzi. Kury są. Wybrane zostały z pietyzmem, każdej pod ogon specjalistka wprawnym okiem zajrzała i ostatecznie choć miało być sześć - jest siedem :) Dwie białe, dwie czerwone, dwie pstrokate i jedna czarno-czerwona. Są śliczne w swojej brzydocie. A co najważniejsze na tyle oswoiły nowe lokum, że już po dwóch godzinach jedna z nich złożyła piękne, pełnowymiarowe jajo!!!!! Nasze kury wpierdzielają takie ilości wszystkiego co dostaną, że jak tak dalej pójdzie to się okaże, że już nie są nieśne ale mięsne ;) Ale wszystkiego nauczę się, mam nadzieję, że na niezbyt wielu błędach :) Tymczasem cała rodzina odstawiła w kąt telewizor i jak zaczarowana wpatruje się w naszych nowych podopiecznych :) Do tego fantastycznym studium przypadku - zwłaszcza dla mnie jako socjologa ;) - jest formułująca się w naszym stadku hierarchia. W przypadku kur (być może i innych ptaków także, lecz na razie mam kury i do tego się ograniczę) nazywa się to hierarchią dziobania. Patrzę więc sobie i zdumiewa mnie jak takie głupiutkie istoty tak szybko organizują swoją społeczność.
Przez cały tydzień zbierałam się, żeby dokończyć post nt. boskiego absolutnie ubiegłego weekendu, kiedy to pojechałam do W i urządziłyśmy sobie we trzy (na miejscu oczekiwała trzecia z nas do pełnego kompletu) prywatne SPA. Ponieważ zostałam poproszona o udokumentowanie tego fantastycznego dnia więc zamieszczam to, co zdążyłam wówczas napisać :) :

Wiedziona własną potrzebą oraz wsparta namową Jadwini muszę podzielić się wrażeniami z niedzielnego szaleństwa :) Dla porządku tylko podsumuję, że choć długi weekend zaskoczył iście jesienną aurą okazał się i tak bardzo udany. Kurnik praktycznie jest już wykończony (zabrakło tylko zszywek do staplera aby dokończyć mocowanie siatki na wolierze - ale to już naprawdę detale) to niedzielę spędziłam naprawdę rozkosznie!!
Deszcz nastroił moich Domowników pidżamowo, mnie natomiast rozpierała energia. Otrzymawszy przy śniadaniu dyspensę od Z. na resztę dnia (to jest zwolnienie z rodzinno-małżeńskich zobowiązań ;) ) zadzwoniłam do Adzi posługując się utartym już kryptonimem: "zrobisz mi kakałko?" (wiem, że "kakao" się nie odmienia, natomiast "kakałko" wypowiadane brzmi zdecydowanie mniej pokracznie niż napisane). W odpowiedzi usłyszałam gromki odgłos akceptacji, połączenie wycia, pisku, wrzasku i chichotu (ci, którzy znają Adzię wiedzą na co ją stać :) ) Kryptonim kakaowy jest zakamuflowaną formą pytania: czy jesteś w domu? czy mogę wpaść? czy nie masz innych planów? itd. Jak widać pojęcie jest bardzo pojemne, a w końcu życie należy sobie ułatwiać, więc kakałko załatwia wszystkie te i wiele innych pytań kurtuazyjnych w momencie, kiedy chcę się Jadwini zwalić na głowę."
 W dalszej części miał pojawić się opis jak to masowałyśmy się, woskowałam dziewczynom uszka i synkowi Adzi. Potem zjedliśmy w piątkę pyszny obiad i zrobiłyśmy we trzy to, co tygrysy po obiedzie lubią najbardziej: położyłyśmy się we trzy na łóżku, Adzia uzbrojona w pilota - bez większego powodzenia by usatysfakcjonować wszystkich - przebiegała po kanałach TV. Wkrótce potem ruszyło mnie sumienie, że zostawiłam familię opuszczoną w to piękne choć bardzo deszczowe popołudnie więc z żalem acz konsekwentnie wycałowałam wszystkich i ruszyłam w drogę do domu.