poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Niespiesznie, rodzinnie, relaksowo... czyli jak powinny wyglądać święta...

I udało się! Choć co rok obiecywałam sobie, że tym razem luz, zero napinania itd. itp. do tego momentu nic z tego nie wychodziło.
W tym roku sukces!!

Właśnie popełniony skalniaczek - maskujący wieko nieużywanej studni
Co prawda mój optymizm i wiara w spędzenie świąt na luzie słabł z każdym dniem bliżej soboty, bowiem na myśl o sprzątaniu, zakupach, praniu na zapas (żeby nic nie zostało brudnego) itd. wzbierało we mnie obrzydzenie. Jednak pozostałam konsekwentna. Chałupy nie wylizałam tym razem, tylko ogarnęłam (w końcu w chlewie nie mieszkamy!), za to z zapałem godnym lepszej sprawy szalałam w ogródku :)

Na zakupy pojechałam w czwartek na luziku, bez coświątecznego napięcia, że gdyby zabrakło mi jakiegoś składnika, zaplanowana potrawa nie wyjdzie i święta tym samym okażą się do bani. Nic z tych rzeczy! Totalny luzik. Nie będzie? To nie będzie. Wymyślę coś innego. W piątek wieczorem zapowiedziała się na kolację znajoma ze swoją mamą, która to słynie z doskonałych wypieków. Miałam sobie zamówić co chcę, zamówiłam, zlecenie przyjechało z gośćmi, dla których przygotowałam kolację. Na moment straciłam rozpęd, gdy okazało się, że trochę się spóźnią, ponieważ po drodze mama zostanie pobrana z kościoła. I nie chodzi o spóźnienie. Trzymałam się przecież swojej zasady: luzik. Ale zdałam sobie sprawę, że goście mogą odmówić zjedzenia kolacji, wszak to wielki piątek. Zatem ograniczyłam się tylko do jednego dania, rezygnując za namową Z. z wjazdu na stół z truskawkowym deserem. Rzeczywiście nasze podejrzenia okazały się słuszne, bo już w progu mama mojej znajomej powiedziała: "ja tylko napiję się herbatki", jednak goście w obu osobach - pewnie pod wpływem rozchodzących się w domu zapachów, na co liczę... - zweryfikowali swoje postanowienie "tylko herbata" i z apetytem spałaszowali tagliatele z łososiem :)

W piątek moje najstarsze dziecko wyręczyło mnie całkowicie, K. odkurzyła, pościerała kurze, pozbierała porozrzucaną przez siebie i rodzeństwo garderobę ja natomiast tylko "przeleciałam" okna w kuchni i jadalni, poszalałam w ogrodzie, przygotowałam kolację i poszłam z czystym sumieniem spać. W sobotę, nienerwowo ogarnęłam jeszcze to tu, to tam przygotowałam OBŁĘDNY obiadek (pstrąg w maśle - przepis z głowy, czyli jak niektórzy mówią "z niczego". Wyszło tak dobrze, że przepis zamieszczę w kuchennej zakładce), ugotowałam żurek na niedzielę. Wieczorem przypomniałam sobie, że jeszcze na upieczenie czeka kaczka! Był tylko jeden problem, kaczka bowiem nie była jeszcze w postaci półfabrykatu gotowego do obróbki, najpierw musiała się rozmrozić. Rozmrażała się... do rana... Ale ja byłam konsekwentna: luzik. Kaczka została przeze mnie eksperymentalnie przyrządzona (przepis zamieszczę w kuchennej zakładce), wyszła SUPER do tego ziemniaczki dochodzące w tłuszczyku wytopionym z ptaka i brzoskwinie. Okazało się, że luzik się opłaca. Wena twórcza mnie nie opuszczała. Zrobiłam jeszcze na wieczór lody czekoladowo-hałwowe. Wieczorem przyjechali nasi Przyjaciele, W. z Synkiem i Mężem.
Pisanki - tegoroczne dzieło rąk mojej Córeczki
Niedziela rozpoczęła się śniadaniem wielkanocnym w ogrodzie. Potem dzieci rozpierzchły się po ogrodzie w poszukiwaniu zajączka, czyli słodyczy pochowanych w trawie, na drzewach i różnych ogrodowych zakamarkach. Potem był pyszny obiad (kaczucha) a wieczorem ukoronowaniem dnia było spotkanie z Przyjaciółmi. Słowem pierwszy dzień świąt upłynął nam niespiesznie, rodzinnie, w cudownej atmosferze, z lampką wina w kieliszku i na pogaduszkach z Przyjaciółmi. CUDNIE.
Dzisiaj drugi dzień świąt.
Rodzina po śniadaniu, uzbrojona w wodne jaja przeprowadziła krótką acz zażartą walkę w ogrodzie. Obyło się bez ofiar w ludziach czy sprzęcie. Po wyczerpaniu amunicji i przebraniu w suche ubrania rodzina rozeszła się do zadań w podgrupach. Chłopcy, ci mali i ten całkiem duży coś tam sobie oglądają. K. rysuje komiks na konkurs międzyszkolny. A ja po podlaniu ogródka, pogadaniu z kotami zasiadłam w altanie z kakao i książką w przerwie pisząc ten post :)

Przy okazji zrobiłam kilka zdjęć mojej kociej gromadce, choć nie wszystkie były na podorędziu.
Filemon - zwany przez domowników księciuniem. Wielka miłość Piszącej - do tego odwzajemniona :)
Wania - kocurzysko wagi ciężkiej, które cztery lata temu, jako małe, trzymiesięczne kocię, pod koniec listopada zapukał do naszego domu i został. Już w wieku wczesnej młodości otrzymał ksywkę "czuły barbażyńca", i nie chodzi o zamiłowanie do książek co o cudowny charakter tego niewiarygodnie ładnego kota.
Chilli - druga wielka kocia miłość Piszącej. Marzyłam o rudzielcu, imię czekało na właściciela i doczekało się dwa lata temu.
Karmel vel Karmelka (w najbliższym czasie się okaże) to najmłodszy, bo tygodniowy domownik. Synek Sary i Chilli. Urodziło się jedno kocię, ale na szczęście z jedną główką... bo ze związku kazirodczego. Na chrzciny nie mamy więc co liczyć...
Rodzinka w komplecie. Sara, Chilli i Karmelk"o" Tak opiekuńczego kociego ojca w życiu nie widziałam!
Karmelk"o" z tatusiem


Na piątą jesteśmy zaproszeni na obiad dwa domy obok. Znajoma, która przyjechała z rodziną na działkę, spędzić święta, zaprosiła nas całą watahą do siebie. Ja się cieszę. Ona nie wiem czy wie co robi... Okaże się w praniu. Ostatecznie jak dzieciaki narobią "bydła" zostaną odesłane do domu. Daleko nie mają ;)

Zatem jeśli nic nieprzewidzianego czy nadzwyczajnego nie wydarzy się, to święta zaliczę do najbardziej urokliwych w moim dotychczasowym życiu :)

wtorek, 19 kwietnia 2011

Amigdalina i Kurkuma... i nie chodzi o bajkę mistrza Christiana :)

Nie lubię mailowych agitek czy łańcuszków jakiegokolwiek autoramentu. Temat jednak zajmuje mnie od pewnego czasu szczególnie i każda szansa na wygranie walki z nowotworami elektryzuje mnie. Zwłaszcza jeśli okazuje się, że naturalne sposoby walki z rakiem są często na wyciągnięcie a my nie mamy o tym pojęcia. I nie chodzi o to, że jest to wiedza tajemna czy podejrzana.

Powód jest prozaiczny: substancje występujące w przyrodzie, do których każdy z nas może dotrzeć są... nie do opatentowania.
A to już zupełnie nie podoba się lobby farmaceutycznemu. Zwłaszcza, że od dziesięcioleci wielkie koncerny medyczne żyją z rządowych grantów (praktycznie we wszystkich rozwiniętych krajach) i SZUKAJĄ, szukają i szukają lekarstwa na nowotwory... ze zmiennym powodzeniem.

Uprzedzam od razu, że nie jestem wojującą ekolożką czy zakręconą przeciwko cywilizacji zacofaną BABĄ. Staram się tylko trzeźwo oceniać sytuację, a obserwacja tego co się dzieje w mediach począwszy od histerii kleszczowej, poprzez ptasią, świńską i bógjedenwiejeszcze jaką grypę, pseudomedykamenty uodparniająco-erekcjujące na pneumokokach skończywszy to nic innego -według mnie - jak byty społeczno-medialno-komercyjne. Zwróciliście może uwagę, że większość preparatów stricte medycznych przecież, reklamowanych jest w mediach pod hasłem "SUPLEMENTÓW DIETY"?! Nasze prawo bowiem - jak większość ustawodawstwa cywilizowanego - zabrania reklamy leków. Daruję sobie już w tym miejscu rozwodzenie się na temat hipokryzji w tym względzie, której nawet nikt nie próbuje demaskować...

Co zatem robią farmaceutyczne giganty aby nie dopuścić do rozpowszechnienia się naturalnych, dostępnych dla każdego i TANICH!!! metod, które mogą ustrzec ludzi przed nowotworami a w wielu przypadkach wręcz zwalczyć chorobę? Od embarga na informacje (media i farmacja to dwa byty poważnie współzależne od siebie) po otwarte ataki i wskazywanie zgubnych skutków płynących ze stosowania innych, niż produkowanych przez nich substancji leczniczych.


Tymczasem chcę wspomnieć o dwóch "substancjach", na które natknęłam się ostatnio w kontinuum czasoprzestrzennym:
AMIGDALINA - czyli witamina B17 oraz KURKUMA

W tekst wplotę linki do tekstów w sieci, z których korzystałam żeby przygotować ten post.
Zaczniemy od poczciwej Amigdaliny, która ma nie tylko bajkowe imię (kojarzy mi się tak między Panem Andersem a "Gwiezdnymi Wojnami" :) ) ale okazuje się, że może zdziałać cuda.

"W latach 50-tych, po wielu latach badań, znany biochemik nazwiskiem dr Ernst T.Krebs wyodrębnił nową witaminę, której nadał liczbę B 17 i nazwę “Laetrile”. W miarę upływu lat tysiące ludzi przekonało się, że Krebs ostatecznie odkrył drogę do całkowitej kontroli nad wszelkimi formami raka czym wywołał podział na zwolenników i przeciwników trwający do dzisiaj. Ale w latach 50-tych Ernst Krebs nie miał pojęcia, w jakim to gnieździe szerszeni ośmielił się zamieszać.
Nie będąc w stanie opatentować B 17 ani też zapewnić sobie wyłącznych praw do witaminy, międzynarodowa farmakologia przypuściła zmasowany atak propagandowy o niespotykanej zjadliwości przeciwko Laetrile, pomimo faktu, że niezbite dowody jej skuteczności w kontrolowaniu raka istnieją."

Kilka dowodów na poparcie koncepcji dr Krebsa:
  • parę wieków temu jedliśmy chleb z domieszką nasion prosa i lnu, bogatych w witaminę B17, a teraz chleb pszeniczny i żytni, który zjadamy nie ma jej w ogóle;
  • jeszcze nasze babcie zwykły dodawać pokruszone nasiona śliwek, czereśni, jabłek, moreli do swych domowych konfitur i dżemów (nasiona wszystkich tych owoców są jednym z najpotężniejszych źródeł witaminy B 17 na świecie);
  • Hunza - plemię żyjące w Himalajach, spożywające w diecie min. morele i proso, rośliny obfitujące w B17 nie chorują na raka czy choroby serca;
  • Eskimosi, oraz amerykańscy Indianie w tradycyjnej diecie mają upolowaną zwierzynę (łososia, karibu) oraz dzikie jagody nigdy nie zapadają na raka ani choroby serca. Z kolei karibu żywią się przede wszystkim trawą strzałkową, która zawiera ogromne ilości witaminy B17;
Niestety większość zachodnich kultur dokonało modyfikacji genetycznej żywności min. traw i żywności, którą karmi się zwierzęta domowe, doprowadzając do powstania odmian niemal pozbawionych amigdaliny lub zredukowanej do ilości bez znaczenia leczniczego.

 "Podczas gdy Hunzowie i Eskimosi otrzymują przeciętną, jednostkową dawkę witaminy B17 w wysokości 250 – 3.000 mg na dzień, Europejczycy, spożywający “zdrową” współczesną żywność, przyjmują jej zaledwie 2 mg. [...] 

Ogromny udział w globalnej wojnie wypowiedzianej B17 przez międzynarodowe instytucje farmaceutyczne miały amerykańskie FDA ( Food & Drug Administration) i AMA ( American Medical Association). Zorganizowały nagonkę medialną udowadniając, że cyjanek zawarty w amigdalinie jest śmiertelną trucizną.

"[...]Witamina B 17 Laetrile Doktora Krebsa ekstrahowana była z pestek moreli a następnie syntetyzowana w formę krystaliczną przy użyciu jego własnego, unikatowego procesu. Wtedy amerykańska FDA zaczęła bombardować media opowieścią o nieszczęsnym małżeństwie, które zatruło się po zjedzeniu surowych pestek moreli w San Francisco. [...] Od tego momentu spożywanie pestek moreli lub B 17 Laetrile stało się jednoznaczne z popełnianiem samobójstwa. [...]
 Witamina B17 jest nieszkodliwa dla zdrowych tkanek z bardzo prostego powodu: każda molekuła B 17 zawiera jedną jednostkę cyjanku, jedną jednostkę benzaldehydu i dwie jednostki glukozy(cukru) ‘zamknięte’ razem. Po to, aby cyjanek mógł stać się niebezpieczny trzeba najpierw ‘otworzyć’ molekulę, aby go uwolnić, potrzebny jest trick którego może dokonać jedynie pewien enzym, zwany beta-glucosidase, który jest obecny w całym ciele ludzkim w maleńkich ilościach przy czym jego ilość znacznie wzrasta do znacznych ilości ( stukrotnie wyższych) tylko w jednym miejscu: w siedlisku złośliwego narośla rakowego. Tak więc cyjanek bywa jedynie jakby ‘otwierany’ w miejscu, gdzie znajduje się rak, z drastycznymi efektami, które całkowicie niszczą komórki rakowe, ponieważ benzaldehyd ‘otwiera’ się w tym samym czasie. Benzaldehyd jest śmiertelnie niebezpieczną trucizną, która wówczas działa łącznie z cyjankiem, wytwarzając truciznę sto razy silniejszą, niż każdy z nich z osobna. Połączony efekt tych związków na komórki rakowe najlepiej pozostawić wyobraźni. Ale co z niebezpieczeństwem dla reszty komórek ciała? Inny enzym, rhodanese, zawsze obecny w daleko większych ilościach niż ‘otwierający’ enzym beta-glucosidase w zdrowych komórkach, posiada prostą zdolność kompletnego rozdrobnienia i przetworzenia zarówno cyjanku jak i benzaldehydu w produkty korzystne dla zdrowia. Jak można przewidzieć, komórki rakowe nie zawierają w ogóle rodanezu, co pozostawia je kompletnie na łasce tych dwu niebezpiecznych trucizn.
[...]

Część zacytowanego powyżej tekstu oraz dodatkowe informacje tutaj. Natomiast szczegóły dotyczące produktów, w których można znaleźć B17 opisane są tutaj.


Podobno najwięcej B17 jest w:
  • pestkach owoców: jabłek, moreli, wiśni, nektaryn, brzoskwiń, gruszek, śliwek.
  • roślinach strączkowych: bobie, ciecierzycy, soczewicy (skiełkowanej), fasoli półksiężycowatej, mung (skiełkowanej), fasoli ozdobnej.
  • orzechach: gorzkich migdałach, macadamia, nerkowca.
  • dzikich jagodach, jeżynach, aronii, żurawinie błotnej, dzikim bzie, malinach, truskawkach.
  • nasionach oleistych: lnie, sezamie, chia (szałwii hiszpańskiej)
  • trawach: akacji (Acacia Mill.) - nie wiedziałam, że to trawa..., alfalfa (skiełkowanej), wodnych trawach, sorgo alepejskim , trojeści amerykańskiej , pszenicy (trawie). 
  • ziarnach: kaszach owsa, jęczmienia, brązowego ryżu, gryki, chia, lnu, prosa, żyta, wyki, pszenicy.   
  • oraz pędach bambusa, roślinie fuschia, sorgo i dzika hortensji. Mam pewne wątpliwości co do fuschii i hortensji, bo chyba są trujące...
Wiele z podanych powyżej produktów, można jednak bez większego trudu kupić i bez żadnego ryzyka spożywać. Przyznam nawet, że kiedy dowiedziałam się o kolejnym przypadku nowotworu wśród moich Najbliższych, zaopatrzyłam Pacjenta w kilogram pestek moreli kupionych bez problemu na aukcji internetowej. Powiem więcej: lekarze, którzy wycięli do tej pory dwa guzy, jednoznacznie stwierdzają, że mają one wtórny charakter. Cały czas szukają źródła pierwotnej kanalii, która wysiała się do usuniętego już węzła. Obszary które lekarze obstawiają to: wątroba, trzustka i krtań. Dwie ostatnie są najmniej "fajne". Ale mój ukochany - choć były - Teść, grzecznie codziennie zjada garść pestek, więc z Z. obstawiamy, że może lekarze po prostu już niczego nie znajdą a ten Wspaniały Człowiek jeszcze długo będzie dziadkował naszej gromadce.

A teraz słowo o Kurkumie. Odwiedzając w ubiegłą niedzielę moją Przyjaciółkę w Olsztynie, dzieląc się z nią informacjami na temat B17, dowiedziałam się, że podobne - antynowotworowe - właściwości posiada Kurkuma. Znalazłam w sieci artykuł: "Kurkuma - rak pożre się sam" informacje o tej bardzo docenianej w Azji, a zwłaszcza w Indiach, przyprawie.
"Irlandzcy naukowcy stwierdzili, że kurkuma dosłownie zabija komórki nowotworowe. Co więcej proces ten jest niezwykle szybki. W dodatku kurkuma wysyła sygnał, który powoduje, że komórki rakowe zjadają się same. Chodzi o ekstrakt z kurkumy, który przebadali irlandzcy naukowcy. – Badania Centrum Naukowego Cork ds. Nowotworów ukazują kolejną dobroczynną właściwość głównego składnika popularnego na całym świecie curry. Okazuje się, że jasnożółty ekstrakt kurkumy, dosłownie zabija komórki rakowe [...].
Cytowana jest wypowiedź doktor Sharon McKenna z zespołu naukowego, który stoi za najnowszym odkryciem. " Kurkuma dosłownie zabija komórki nowotworowe. Co więcej, proces ten jest niezwykle szybki. Zrakowiała tkanka ginie w 24 godziny. Odkrycie irlandzkich naukowców zelektryzowało onkologów."
W sieci spotkałam się jeszcze z podpowiedziami, że właściwości antyrakowe kurkumy znacznie wzmaga połączenie jej z czarnym pieprzem. Wydaje się więc na tzw. "chłopski rozum", że dodawanie kurkumy do wielu potraw nie nastręcza problemów, chyba, że ktoś wybitnie nie trawi aromatu curry, choć mowa jest tutaj o niewielkich ilościach. Ja od pewnego już czasu - niezależnie od tych rewelacji - dodaję kurkumę min. do naleśników czy ciast żeby "poprawić" kolor :)

Swoją drogą przekonałam się nie raz , że jeśli je się instynktownie, to dokonuje się najwłaściwszych wyborów. Wsłuchując się w swój organizm, i sięgając po coś konkretnego, na co mamy ostatnio chęć, często dostarczamy organizmowi tego, czego najbardziej potrzebuje. Przekonałam się o tym na własnej skórze, gdy przez kilka lat nie jadłam mięsa, a wyniki żelaza, magnezu i obu cholesterolów miałam wzorcowe. Jadłam to, na co miałam ochotę. Z tamtego okresu datuje się między innymi moja wielka miłość do szpinaku, pod każdą postacią. Z. obstawia nawet, że gdyby można było kupić szpinak w sprayu - też bym ochoczo po niego sięgnęła ;)
 

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Czasoumilacz...

Tytuł przewrotny, ale nie jestem autorką tego określenia.
Z. , który był przejął "pałeczkę" przy budowie kurnika, po kolejnym dniu poświęconym realizacji zachcianki małżonki swojej - znaczy mnie - stwierdził nie ukrywając sarkazmu, że znalazł sobie uroczy czasoumilacz...
Ja rezolutnie zadałam pytanie " - że kurnik, tak?" i od razu pożałowałam, ponieważ spojrzenie mojego męża (wyrażające mordercze uczucia) oraz narzędzia, które dzierżył w dłoniach typu młotek i stapler silnie podziałały na moją wyobraźnię... Zniknęłam mu więc czym prędzej z oczu i oddałam się z zapałem pracom ogrodowym, którym poświęciłam cały weekend.

Nic tak dobrze nie robi na stres jak ostry fizyczny zap.....l.
Tak właśnie odreagowałam wydarzenia ostatniego tygodnia. W piątek byłam z jednym z moich Chłopców w szpitalu na planowej wizycie laryngologicznej, bowiem mamy przed sobą pozbycie się trzeciego migdałka, tymczasem okazało się, że prawdopodobnie coś niepokojącego dzieje się w zatokach. Zanim więc przystąpimy do egzekucji migdałka, czeka nas w tym tygodniu dwukrotna wizyta w szpitalu w tym jednodniowy pobyt celem wykonania tomografii głowy i wymazów skąd się da...
Oczywiście nie muszę żadnej mamie tłumaczyć, że przejęłam się wypełniając dokumentację, którą otrzymałam na wynos do uzupełnienia, dotyczącą między innymi zgody na narkozę i podpisanie się pod oświadczeniem, że jestem świadoma ryzyka itp. itd.

Chata niestety nie świeci wiosennym blaskiem :(. Daleko jej do przedświątecznego standardu. Niestety mój pełny etat szoferski stoi w kolizji z etatem gospodyni domowej. Szkoda, bo bardzo lubię - zwłaszcza na wiosnę - wymieść z domu wszystkie śmiecie i zimowe humorki.
Ale stwierdziłam, że świat się na tym nie kończy. Mam nadzieję, że w piątek machnę okna a resztą zajmą się Dzieciaki. Z biegiem lat coraz bardziej doceniam atmosferę w jakiej spędza się święta niż świadomość, że jestem wzorową gospodynią. Zresztą te święta przebiegać mają u nas w domu pod hasłem "nic na siłę" :)

czwartek, 14 kwietnia 2011

Cholernie osobiście...


Czuję się jak kompozytor czekający na nutę, od której zacznie nowy utwór, jak poeta wsłuchujący się w ujmujący wers, który przychodzi ze świata. Dopadła mnie nostalgia. Próba nazwania tego stanu napawa mnie niepokojem.

Spłynęła na mnie dzisiaj dziwna refleksja. Piszę bloga, zależy mi na nim, cieszę się, że są osoby, które czytają moje zapiski. Każdy komentarz czy informacja ze świata, że to co piszę kogoś wzruszyło czy poruszyło sprawia mi ogromną przyjemność. I nawet nie będę się zastanawiać czy to moja próżność, czy też nie ma w tym nic niewłaściwego. Lecz od kilku dni nie piszę. Zastanawiałam się czy skończyły mi się pomysły, czy znudziło mi się pisanie bloga? 

A może po prostu nie mam o czym pisać. Uświadomiłam sobie, że piszę wówczas, gdy wydarza się COŚ. 

Tymczasem nic wielkiego się nie zdarzyło od kilku dni. 

Siedzę teraz u Wydawców, kolejnym oswojonym w ostatnim czasie miejscu. Dobre miejsce na posiedzenie, na zjedzenie dobrego śniadania, obiadu czy deseru. Można tu wypić dobrą kawę. Nawet siedzenie w fotelu i przyglądanie się ludziom może skłonić do fajnych przemyśleń. Tymczasem nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego! Nawet zaniepokoiłam się czy to nie nawrót jakiś depresyjnych nastrojów. Ale skoro wszystko mi się podoba i cieszy nawet to nie mam nic do powiedzenia? Czy umiem tylko pisać interwencyjnie? Wiersze umiem pisać, gdy jest mi smutno, lub czegoś wyglądam. Jeden, jedyny raz napisałam wiersz – zresztą bardzo mi się podoba – gdy byłam naprawdę Szczęśliwa. To wiersz dla Z. W pierwsze nasze święta gwiazdkowe. Już wiele lat temu.

Tymczasem zapytam siebie znowu: czy rzeczywiście nic się nie dzieje? 

Niemożliwe, żeby takie nastroje zadumkowe pojawiały się bez powodu. Wiem! To rozkminy. Moje ubiegłoroczne odkrycie. Słowo, które świetnie oddaje sposób w jaki moje myśli penetrują jakiś temat, zdarzenia, osoby, świat… Ostatnio poruszyła mnie szczególnie rozmowa z moją Matką. Nie wiem czy powinnam o tym pisać, ale skoro zaczęłam, to nawet jeśli tego nie pokażę światu być może będzie stanowiło rodzaj doraźnej terapii.

Zanim jednak o tym - jeszcze jedno zdanie. Mam kryzys zawodowy. Nie ma co się oszukiwać. Jestem na zakręcie. Ale za każdym zakrętem są nowe widoki. Czasem się ich obawiamy, niekiedy to co zobaczymy nas przeraża, lecz za jakiś czas pojawi się nowy zakręt a za nim… coś może nas zachwycić, może okazać się naszym spełnieniem. Kiedyś wrócę do tego tematu.

Przed pisaniem o niektórych rzeczach powstrzymuje mnie obawa przed grafomanią. Z drugiej strony co mnie to obchodzi? Przecież nie robię tego zawodowo (jeszcze ;) ). Nie staję w szranki z pisarzami, publicystami, dziennikarzami. Piszę dla siebie – bo lubię! Udostępniam dalej – a nóż ktoś ma podobne rozkminy… A wiadomo, że nic tak dobrze nie robi jak uświadomienie sobie, że nie jesteśmy kosmitami, że ktoś inny ma podobne rozterki albo jest podobnie do nas pokręcony. Właśnie dlatego bardzo chcę pisać nie tylko do szuflady!

Wracając do MOJEJ MATKI. To specyficzna osoba… I niech to na razie wystarczy. 
Zawsze miałam skłonność krytycznego spojrzenia na swój rodzinny dom. Z wiekiem coraz częściej dopadają mnie wątpliwości czy można pisać o wszystkim… Może to pewna forma nielojalności…  niektórzy tak uważają.  Oczywiście problematyczne jest to, że ktoś ze znajomych moich Rodziców, czy oni sami wreszcie trafią na ten lub podobny osobisty tekst. Choć chyba niespecjalnie są zainteresowani moimi rozkminami.

Wracając do Matki. Czy ja się boję o tym pisać? A w zasadzie dlaczego? Bo się obrazi? Bo ktoś mnie skrytykuje? Hm. To w końcu moje życie. Mam do niego prawo. Mam prawo czuć, rozumieć i oceniać...

Lecz wracając do MOJEJ MATKI. Nigdy nie było najłatwiej. Ostatnio jednak, po ogromnych staraniach – mam wrażenie, że nawet ze strony nas  obu – stosunki sprawiały wrażenie lepszych niż bywało. 

Ostatnio jednak moja Matka zrobiła coś, co nie pierwszy raz, ale chyba najbardziej dotkliwie niż dotąd, zraniło mnie. I chyba nie chodzi tylko o moje ego. Chodzi o coś znacznie więcej. Nie umiem teraz tego w tej chwili dobrze nazwać. 

Moja Matka skrytykowała, frontalnie zaatakowała inną matkę. 
Mnie. Swoją córkę. 

Okazała brak zaufania, brak szacunku dla mnie i chyba w gruncie rzeczy dla siebie samej. Choć nie sądzę by zdawała sobie z tego sprawę. Skrytykowała bezprzykładnie! 
Odkąd dzieci wyrosły z pieluch coraz częściej pojawiały się dobre rady. Nawet żartobliwie z Z. nazywaliśmy Ją – „wujkiem DOBRA RADA”. Do tej pory jednak było to śmieszne, niekiedy zasługiwało na zapomnienie czy zlekceważenie, bardzo rzadko na uwagę. Lecz podczas ostatniego pobytu dowiedziałam się, że jesteśmy nieodpowiedzialnymi rodzicami, w gruncie rzeczy to my ponosimy pełną odpowiedzialność za problemy szkolne czy wychowawcze naszych dzieci, że oczekujemy, że szkoła wyręczy nas w wychowaniu dzieci, że niewłaściwie zabieramy się do wszystkiego co związane z nauką dzieci. 

Nawet jeśli jest w tym prawda, to podana obrzydliwie. Rzucona w twarz, bez ostrzeżenia, bez miłości, jak przez osobę pozbawioną uczuć, empatii.

Dowiedziałam się, że psycholog, która postawiła diagnozę dotyczącą dysleksji (zresztą u całej naszej Trójki, jednak u jednego z synów szczególnie głębokiej), tak naprawdę plecie bzdury. Dzieciom absolutnie nie wolno o tym mówić, bo wykorzystają i w ogóle nie będą chciały się uczyć! Że dziecko, które ma takie problemy jak nasz syn trzeba zmuszać do nauki, trzymać siłą przy książkach, nie odpuszczać! Zresztą powołała się przy tym na autorytet znajomego... dozorcy, którego syn również boryka się z podobnymi problemami. Oni jednak – w przeciwieństwie do nas – pracują z synem, dzięki czemu kończąc obecnie podstawówkę ma prawie same czwórki. Że matka odrabia z nim wszystkie lekcje od pierwszej klasy. A ja zupełnie nie pracuję z dziećmi, czytaj: nie odrabiam z nimi lekcji. I cholera, nie będę odrabiać z Dziećmi lekcji!!! Uważam, że trójki naszej Córki, która sama do wszystkiego dzielnie dochodzi, która pierwszy raz w życiu przyniosła dwie czwórki z matematyki, która dla przyjemności sięga po zadania z matematyki, bo wreszcie znalazła przyjemność w nauce, czego skutecznie do tej pory szkole udało się nie rozwinąć (opinią nt. naszego systemu szkolnego podzielę się innym razem) są tysiąc razy cenniejsze niż czwórki piątki czy szóstki duetu matka-dziecko!
Ale to wszystko i tak nic!

Co mnie zabolało najbardziej? 

Otóż dowiedziałam się, że jestem wyzuta z ambicji. Że wydaje mi się, iż tylko zapewnienie dzieciom pożywienia, opieki, dbanie o zdrowie i szczęście to zadania rodzinnego domu. Tymczasem rodzice powinni mieć ambicje, popychać dziecko, realizować poprzez dziecko swoje ambicje. Szczerze mówiąc zaniemówiłam. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe, by moja własna Matka opowiadała takie herezje, które już w połowie bodaj dwudziestego wieku uznano za niewłaściwą metodę wychowawczą.
Na potwierdzenie swoich słów, moja Matka stwierdziła, że to kim jestem dzisiaj zawdzięczam wyłącznie ambicjom i determinacji moich rodziców...
Ufff.  Zabolało.  Zabolało ale przemilczałam. Zaproponowałam zakończenie rozmowy. Wyszłam. To było prawie tydzień temu a ja nie mogę dojść do siebie.

To zresztą był dopiero pierwszy odcinek prawdziwegoweekendowego serialu, jaki zafundowała mi moja matka. Pozwoliła sobie bowiem na bezprzykładną krytykę duchowego wychowania jakie zapewniamy swoim Dzieciom. Poczułam się tak, jakby ktoś – mimo, że to osoba, która wydała mnie na świat – zaglądał mi w najintymniejszy kącik. 
Poczułam się jakbym stała nago pośród tłumu szyderców, wskazujących na mnie brudnymi paluchami, którzy krytykując i wyśmiewając mnie wznoszą się na szczyty hipokryzji i dwulicowości. Choć te dwa słowa są niemal synonimami, to specjalnie ich używam. Pierwsze bowiem bardziej odnoszę do sfery duchowej, wiary i przekonań, drugie do moralności, odwagi cywilnej itp.

I wylało się. 
Być może za jakiś czas usunę ten tekst. Teraz jednak czuję ulgę. Choć przykro mi jak cholera!

czwartek, 7 kwietnia 2011

Z dedykacją dla W.

Sprostowanie jest.  A niech ma szantażystka jedna!! ;)

Ja Ciebie też kocham :)


K.

Próba cierpliwości

Niestety mój kurzy interes idzie na razie jak "z kamienia".
Ciągle coś jest "w poprzek". A to brakuje materiału, a to brakuje czasu, a to leje, a to waruję w mieście czekając na MOICH, bo przecież jestem teraz jedynym kierowcą. Kurczę, już naprawdę popadam momentami w irytację. DO tego, w najbliższą sobotę idziemy wieczorem na spotkanie z przyjaciółmi, więc też czasu będę miała mniej. Ale nie ma opcji by z tego zrezygnować.

Do tego wszystkiego wiosna w najlepsze zaczyna panoszyć się w świecie, więc mnóstwo roślinek, nasionek i cebulek czeka na swoje miejsce w ogrodzie.
Chwilami czuję się więc jak osiołek, przed którym niełatwy wybór. Rzucam się od kurnika do grządek i z powrotem. Rzeczywiście efekty jednego i drugiego oko cieszą, tymczasem Wielkanoc zbliża się wielkiiiimi krokami i przyzwyczajam się do myśli, że w tym roku będę musiała przeprosić się ze sklepowymi jajami. Cóż.
Jeszcze jednak nie tracę wiary, że może w najbliższą niedzielę a najpóźniej we wtorek będę mogła zasiedlić kurnik.

Dzisiaj przywożę do siebie na wieś Rodzicielkę. Bardzo się cieszę, bo dzięki temu obrządek Dzieciarni spadnie mi z głowy.

Jutro zaś, co najmniej na tydzień, zaturbaniam się. Zgodnie bowiem z zaleceniami Magdy-Pleciarki ;) po trzech miesiącach owarkoczykowania, muszę dać włosom kilka dni oddechu :(
W oryginale powinny to być dwa tygodnie, ale będę twardo negocjować ;) Nie wyobrażam sobie teraz jak będę funkcjonować bez warkoczyków. Do tego boję się samego porozpleceniowego efektu. Mogę sobie tylko wyobrazić, że moja fryzura z gatunku "efekt popromienny", która będzie się utrzymywać zapewne aż do ponownego zaplecenia, nie będzie mi się... podobać (ograniczę się do tego eufemizmu...).

Wiem, wiem, wybór daty na towarzyskie spotkanie, może świadczyć o tym, że zupełnie pożegnałam się z rozumem. Hm...
 Liczę jednak na sprawdzonych przyjaciół, którzy będą uprzejmi zająć się konsumpcją a nie tym co będę miała na głowie. A konsumpcja jest przewidziana jako ligh-motive spotkania, bowiem najpierw wszyscy mamy kręcić sushi, a potem jeść i jeść :)
 

niedziela, 3 kwietnia 2011

Niech się mury pną do góry...

Kurnik w ogólnym zarysie już stoi w ogrodzie. (dokumentacja foto wkrótce). Sąsiad, tak jak obiecał, dotarł w piątek i przewalił ziemię z jednego miejsca na drugie. Uzyskałam tym sposobem w miarę równą płaszczyznę, potem jeszcze jakąś godzinę poziomowałam płyty chodnikowe, które będą pod każdym rogiem kurnika.

A dzisiaj? Dzisiaj nieoczekiwana zmiana planów!

Miałam zostać w domu i kończyć prace, a Z. pojechał z Córką na korki do miasta. Niestety po ujechaniu 15 km, "spotkał" na drodze Miłychumundorowanychpanów, którzy zakwestionowali prędkość z jaką Z. jechał (;) ) oraz dopatrzyli się, że prawo jazdy straciło ważność. Oczywiście nikt o takich rzeczach nie pamięta (poza dewiantami ;)) tymczasem piętnaście lat strzeliło jak z bicza i ubiegłego lata dokument wyekspirował :( 

Ostatecznie "Wadza"" wzbogaciła się o trzy stówki, o które my zbiednieliśmy, lecz są i "plusy dodatnie" ;) całej sytuacji:
1/ zarobiliśmy 6 stówek - bo w "detalu" przyjemność kosztowałaby Z. 9 stówek!
2/ Z. nie zarobił punktów :D - a w detalu by zarobił i to pewnie niemało,
3/ Z. zyskał bezcenną wiedzę nt. ważności - bądź co bądź - istotnego dla kierowcy dokumentu,
4/ uniknęliśmy poważnych (potencjalnych) problemów, bowiem - jak rzeczowo poinformowali inkasenci trzech stówek - w razie kolizji, ubezpieczyciel umyłby ręce :(

Jedyny poważny minus: zapewne przez cały tydzień robię za szofera.

Zatem ubrałam się, w locie chwyciłam śniadanie, odwiozłam dziecko na korki, a Z. pozostał na placu budowy. Obiecał jednak dzielnie zastąpić mnie "w charakterze".
Zależy mi, aby dzisiaj wszystko skończyć. Planuję bowiem we wtorek, pojechać na 3 rano (wiem, bezbożna godzina!!) po kurki. Jajka już mi się śnią po nocach! Poważnie!! :)

piątek, 1 kwietnia 2011

Edward Nożycoręki


Niekiedy trudno jest znaleźć dla posta adekwatny tytuł, mimo, że dokładnie się wie co będzie w jego treści. Dzisiaj jednak - relacjonując wczorajszy dzień - ten tytuł sam mi się narzucił :)
Uzbrojona w "dokumentację projektową" przystąpiłam do pracy.




   Cały dzień spożytkowałam na rżnięcie, wiercenie, skręcanie, wyrzynanie (otworów), powtarzanie "łacińskich" zwrotów (ale tylko ze trzy razy), słowem: WZIĘŁAM SIĘ KURNIK!
 Po całodziennej harówce, byłam bardzo zmęczona i ręce latały mi jak pijakowi na odwyku, więc nawet nie zbliżałam się do klawiatury. Zresztą w głowie miałam same wióry...
Dzisiaj obudziłam się jak na innej planecie. Bałam się poruszyć w obawie, że część członków zostanie w pościeli. Ale okazało się, że wszystko trzyma się kupy :). Dopiero gdy wstałam, okazało się - jak to zwykle w takich przypadkach - że czuję się jak spadochroniarz, któremu w locie nie otworzył się spadochron.

Ostatecznie zwlokłam się z łóżka, ogarnęłam sypialnię, zrobiłam śniadanie, oceniłam, że mogę zmierzyć się z rzeczywistością, zrobiłam szybką dokumentację wczorajszych wyczynów (żeby nie było...) i przedzierzgam się w Edwarda :)...